
W najbliższą niedzielę, 25 maja, po raz trzeci w Polsce wybory do Europarlamentu, do którego ściga się teraz cała plejada chętnych, w znacznym stopniu głównie po to, by żyć lekko, łatwo i przyjemnie, za bardzo już dużą kasę, która po pięciu latach euro-posłowania pozwoli wygodnie urządzić siebie i swoje dzieci, bo apanaże za ten europejski trud są dla przeciętnego Polaka wprost niewyobrażalne. Dla niektórych będzie to już druga tak atrakcyjna kadencja.
W najbliższą niedzielę, 25 maja, po raz trzeci w Polsce wybory do Europarlamentu, do którego ściga się teraz cała plejada chętnych, w znacznym stopniu głównie po to, by żyć lekko, łatwo i przyjemnie, za bardzo już dużą kasę, która po pięciu latach euro-posłowania pozwoli wygodnie urządzić siebie i swoje dzieci, bo apanaże za ten europejski trud są dla przeciętnego Polaka wprost niewyobrażalne. Dla niektórych będzie to już druga tak atrakcyjna kadencja. Pierwsza, zaraz po naszym wejściu do Unii Europejskiej, była dla większości naszych polityków i politykierów znacznie mniej ciekawsza, bo zarobki europosłów niczym prawie się nie różniły od dochodów „zwykłych” posłów czy senatorów, a wielu potencjalnych kandydatów obawiało się na przykład bariery językowej. Potem się to jednak zmieniło, bowiem Unia ujednoliciła zarobki europosłów na poziomie zachodniej Europy, więc w biednych krajach, takich jak nasz, rozpoczęły się wyścigi na całego. Chodzi zresztą nie tylko o apanaże, bo dochodzi przecież niebagatelna kwestia rozmaitych koneksji. I darmowych, super atrakcyjnych wyjazdów nie tylko po Europie, ale i po świecie. Więc jest się o co bić!
Do odwiedzenia lokali wyborczych i postawienia krzyżyka obok jednego z około setki nazwisk w każdym województwie zachęcają wszyscy najważniejsi politycy. Ja też jestem za. Zastanowić się jednak trzeba, kogo poprzeć. Czy tych, którzy pójdą na każde ustępstwo wobec innych krajów, bo swoją prywatę przedkładają nad dobro narodu? Czy tych, którzy chcą Polski w Unii Europejskiej mocnej i maksymalnie niezależnej, mającej swoje zdanie i walczącej o narodowe interesy. Nie takich, którzy godzą się na to byśmy byli Europą drugiego gatunku, dostarczycielem taniej, a przy tym dobrze wykwalifikowanej i wykształconej za pieniądze wszystkich Polaków, siły roboczej, który to proces obserwujemy ze zgrozą od dobrych kilku lat. Czy potrzeba nam takich europosłów, którzy bez mrugnięciem okiem zgadzają się na gorsze traktowanie polskich rolników niż niemieckich bauerów czy francuskich bądź hiszpańskich plantatorów? Takich, którzy bezkrytycznie przyjmują niszczenie polskich stoczni, kiedy za europejskie pieniądze ratowane są stocznie niemieckie? Takich, którzy zgodzili się na zniszczenie naszego rybołówstwa. Takich, którzy chcieliby zniszczyć polskie kopalnie. Takich, którzy w podobny sposób przyjmują „europejskie” przepisy wymyślane przez hordy urzędników w Brukseli dotyczące długości bananów, wielkości i wybarwienia jabłek, zakazu sprzedaży wędlin wędzonych naturalnym dymem z drewna itp. Za to godzących się na to, by w tychże wędlinach mięsa, i to zapewne najpodlejszego, była co najwyżej połowa, a resztę stanowiły rozwodnione rozmaite związki chemiczne, często rakotwórcze. A wędzenie wedle europejskich standardów ma polegać na zanurzaniu wędlin w jakiej chemicznej cieczy.
Przed paroma dniami zapowiedziała się u mnie grupa znajomych muzyków, którzy akurat wracali z koncertu. Wymyśliłem więc kiełbaski pieczone nad ogniskiem i „na szybko” podjechałem do łowickiego Kauflandu, by kupić stosowną wędlinę. – Dobrze się złożyło – pomyślałem, gdy już znalazłem się we wnętrzu, bo akurat okazjonalne stoisko miała jakaś prywatna masarnia zachwalająca swe produkty jako najlepsze i najwartościowsze pod słońcem. Nabyłem więc dwa opakowania śląskiej, która wydawała mi się najlepsza na ognisko czy na grilla, bodaj po 19,90 za kilogram. To, że w opakowaniu, miało istotne znaczenie, bowiem na opakowaniach, w przeciwieństwie do wędlin „luzem”, producent ma obowiązek podawania składu. Wprawdzie bardzo drobnym druczkiem, którego większość babć nie jest w stanie przeczytać (o ile w ogóle mają na to ochotę). W tej eleganckiej „śląskiej” miało być 68 procent mięsa, diabli wiedzą jakiego gatunku, ale domyślać się można, że nie była to szynka, karkówka czy choćby łopatka. Już te 68 procent to nie za wiele, bowiem na uczciwie robiony kilogram kiełbasy potrzeba przynajmniej o 20 – 30 procent więcej mięsa. Wiele ubywa przecież w trakcie wędzenia i parzenia wyrobu, o czym dobrze wiem, bo od pewnego czasu na użytek własny bawię się w masarza. Pozostałą zawartość nabytej przeze mnie eleganckiej „śląskiej” stanowiła długa litania rozmaitych związków, w literką „E” z przodu. Różnych „stabilizatorów”,”konserwantów”, „ulepszaczy” i – co istotne – „wzmacniaczy smaku”. Ale naród nie ma wyboru. W większości kupuje, co tańsze, bo zarobki, o emeryturach nie wspominając, są dalekie od „europejskich”. W tym względzie zrównani są tylko europosłowie.
Paranoi, które wymyślane są przez unijnych urzędasów, zaś akceptowane przez europosłów, jest znacznie więcej, a jeden felieton nie jest w stanie ich pomieścić. Zaś na marginesie – tysiące naszych, krajowych urzędników wysokiego szczebla tworzących rozmaite przepisy też z normalnością i równym traktowaniem wszystkich obywateli i podmiotów gospodarczych mają niewiele wspólnego, zaś rozmaite afery i aferki skrzętnie zamiatane są pod rządowe dywany. Jest tego niestety tak wiele, że pewnie starczy na wiele felietonów. Zaś na razie: udajmy się w niedzielę, 25 maja, do wyborczych lokali, żeby zagłosować za normalnością i dobrem Polaków i polskich rodzin, za naszą narodową tradycją, a nie ugrupowaniami dewiantów popierających małżeństwa homoseksualne czy legalizację narkotyków.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie