
Do restauracji „Polonia” na Starym Rynku mam osobisty sentyment, choć mieszkając niemal całe dorosłe życie w Warszawie, zbyt często w niej nie bywałem. Ale ucieszyłem się bardzo z faktu, że niebawem stanie się ona znów restauracją z prawdziwego zdarzenia. Godną współczesności. Właściwie to już się stała, choć dla klienteli otworzy oficjalnie swe podwoje, pięknie urządzone, pierwszego lutego.
Do restauracji „Polonia” na Starym Rynku mam osobisty sentyment, choć mieszkając niemal całe dorosłe życie w Warszawie, zbyt często w niej nie bywałem. Ale ucieszyłem się bardzo z faktu, że niebawem stanie się ona znów restauracją z prawdziwego zdarzenia. Godną współczesności. Właściwie to już się stała, choć dla klienteli otworzy oficjalnie swe podwoje, pięknie urządzone, pierwszego lutego. Miałem sposobność, dzięki uprzejmości nowego właściciela, pana Krzysztofa Gajdy, obejrzeć odrestaurowaną „Polonię”. Na dobrą sprawę jest to zupełnie inny lokal, niż w czasach siermiężnego PSS „Społem”. Przy okazji dowiedziałem się paru ciekawych historii. Tej na przykład, że nazwę „Polonia” restauracja nosi od roku 1925, kiedy to pod takim właśnie szyldem uruchomił w tym miejscu gastronomiczny geszeft przybyli z Warszawy Donat i Antonina Rogińscy. Wojny i okupacji pan Donat nie przetrwał. Przeżyła natomiast jego żona, której władza ludowa najpierw wymierzyła odpowiednio wysoki tzw. domiar czyli drakoński podatek, w wobec niemożności zapłaty, odebrała „Polonię” pod koniec lat czterdziestych i przekazała obiekt PSS-owi. Szefostwo łowickiego „Społem” zdecydowało o dobudowie oficyny, w której umieszczono wyszynk dla plebsu, a na górze biura, zaś dwa historyczne pomieszczenia, z łukowymi sklepieniami, mieszczące się w starej części czyli kamienicy, przeznaczono dla gości „specjalnych”. Łowickich dygnitarzy partyjnych, powiatowych i miejskich. I oczywiście funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, którzy w czasach PRL-u zawsze stali ponad prawem. A także dla dygnitarzy z Warszawy lub co najmniej z Łodzi, którzy zatrzymywali się tu czasem na obiad podczas podróży. O istnieniu tych pomieszczeń dowiedziałem się dopiero teraz.
„Polonia” ma historię niezwykłą i bardzo bogatą. Istniała już na początku XIX wieku, a więc ponad 200 lat temu. Wówczas jako oberża pod nazwą „Imperialna”. 18 grudnia 1806 roku, po zwycięstwie w bitwie pod Jeną, w drodze do Warszawy, zawitał do Łowicza sam wielki cesarz Napoleon, któremu na odpoczynek wybrano pomieszczenia w sąsiedniej kamienicy, zaś stołował się oczywiście w „Imperialnej”. Wiadomo tyle, że Napoleon spożył m.in. kurczaka po prowansalsku, który być może znajdzie się także we współczesnym menu „Polonii”. A już napoleonki na deser mają być niemal obowiązkowe.
Wspomniałem o osobistym sentymencie do „Polonii”. Otóż bezpośrednio po maturze, latem 1965 roku (Boże, jak ten czas leci, to już prawie pół wieku!) dyrektor łowickiego oddziału NBP, mieszczącego się przy Podrzecznej, dał mi pracę na dwa wakacyjne miesiące w zastępstwie urzędniczki, która była akurat na urlopie macierzyńskim (wówczas trzymiesięcznym). Więc po pierwszej odebranej pensji, ostatniego dnia sierpnia, zaprosiłem swoją sympatię i jeszcze któregoś z kolegów na obiad do „Polonii”. Menu nie było wówczas wyszukane, więc pewnie był schabowy z ziemniakami i kapustą albo jakąś surówką. A do tego być może jakiś kieliszeczek wódeczki popity oranżadą, co miało świadczyć o dorosłości.
Wielkiego wyboru w branży restauracyjnej w Łowiczu wówczas nie było. Oprócz „Polonii” funkcjonowała na Osiedlu XV-lecia czyli obecnej Kostce restauracja popularnie nazywana „Piętnastką”. Na Starym Rynku, wówczas Rynku Kościuszki (nazwa miała pewne uzasadnienie, bowiem sam Tadeusz Kościuszko lustrował tu w 1790 roku regiment pieszy koronny; w przeciwieństwie do Nowego Rynku, oficjalnie Rynku Kilińskiego, który z Kościuszką miał wiele wspólnego, ale z Łowiczem akurat nic), mniej więcej vis a vis „Polonii”, działała jeszcze na pięterku domowa restauracja pani Dąbrowskiej, ale wstęp do niej mieli tylko zaprzyjaźnieni klienci. Głównie łowicka inteligencja. Był jeszcze obskurny bar przy Kurkowej, nazywany „Bacikiem” albo „Pod Bacikiem”, który ożywał głównie podczas tzw. świąt dyszla czyli w dni targowe: wtorki i piątki.
Taka to była łowicka gastronomia lat sześćdziesiątych XX wieku. Siermiężna i prostacka, jak cały ten, na szczęście dawno miniony, okres. Z pewnością warto o tym przypominać.
PS. Cieszy mnie niezwykle fakt, że w Łowiczu odbył się Orszak Trzech Króli z prawdziwego zdarzenia, o co upominałem się w swych felietonach kilka lat temu. Takie orszaki w Polsce zaczynają mieć już swoją historię. Dobrze, że wpisuje się w nią także Łowicz.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie