Reklama

Moje zimowe igrzyska - Salt Lake City 2002

05/02/2014 15:50

Rok przed igrzyskami w Salt Lake City Polskę ogarnął szał małyszomanii. Wcześniej zainteresowanie skokami narciarskimi w Polsce było przeciętne. TVP pokazywała corocznie Turniej Czterech Skoczni, który od lat były stałym telewizyjnym wypełniaczem czasu w okresie noworocznym...

Rok przed igrzyskami w Salt Lake City Polskę ogarnął szał małyszomanii. Wcześniej zainteresowanie skokami narciarskimi w Polsce było przeciętne. TVP pokazywała corocznie Turniej Czterech Skoczni, który od lat były stałym telewizyjnym wypełniaczem czasu w okresie noworocznym, konkursy na mistrzostwach świata i igrzyskach olimpijskich oraz zawody w Zakopanem, o ile w ogóle Puchar Świata pod Tatrami się odbywał, bowiem w latach 90. Polacy w skokach praktycznie się nie liczyli i z nami też w FIS-ie się nie liczono. Wszystko zmieniło się od niebywałych sukcesów Adama Małysza na początku 2001 roku: wygranego Turnieju Czterech Skoczni, złotego i srebrnego medalu na mistrzostwach świata i Pucharu Świata. Miałem szczęście komentować w TVP niemal wszystkie te sukcesy Adama. Nic dziwnego, że przed igrzyskami w Salt Lake City oczekiwania były ogromne. Polska potrzebowała tych medali, jak rośliny wody. Tym bardziej, że już 30 lat dzieliło nas od sukcesu Wojciecha Fortuny w Sapporo. Ostatniego medalu dla Polski na zimowych igrzyskach.

W samolocie do Chicago

Mimo wielkich nadziei i oczekiwań oraz faktu, że miałem komentować dwa z trzech konkursów skoków (trzeci kolidował niestety z biathlonem) leciałem do Salt Lake w podłym nastroju. Wszystko za sprawą ewidentnej medialnej napaści na mnie sprokurowanej przez Włodzimierza Szaranowicza i Marka Jóżwika. W mediach rozpętała się burza. Pretekstem było rzekome moje oskarżenie niemieckiego skoczka Svena Hannawalda o doping podczas 50. Turnieju Czterech Skoczni, co było ewidentną bzdurą. Postawiłem natomiast wówczas kilka znaków zapytania, może niepotrzebnie trochę ironizując. Chodziło natomiast o to, by wyeliminować mnie z komentowania skoków, co koniec końców Szaranowiczowi się udało. Ale to „eliminowanie” potrwało jeszcze kilka sezonów. Szerzej opisałem wszystko w książce „Dwie strony mikrofonu”.



W samolocie LOT-u do Chicago było na szczęście wielu znajomych: Kazimierz Górski w towarzystwie syna – Darka, Andrzeja Szarmacha i Henryka Apostela, Majka Jeżowska, Bogdan Łazuka i olsztyński Norbi. Lecieli na dwa, konkurencyjne bale polonijne, których mieli być ozdobą (ostatnia sobota karnawału). Na chicagowskim lotnisku O’Hare musieliśmy się niestety rozstać i przetransferować do Salt Lake City. Po raz pierwszy, a było to przecież ledwie kilka miesięcy po barbarzyńskim ataku na nowojorskie wieżowce WTC, spotkałem się na lotnisku z tak drobiazgową kontrolą włącznie ze zdejmowaniem butów, a w barach, przy zamawianiu piwa, z żądaniem udowodnienia ukończenia dwudziestu jeden lat. Mnie to jednak nie dotyczyło, bo po pierwsze... nie piję piwa. Lot do Salt Lake to już była fraszka, a podczas podchodzenia do lądowania, kiedy przelatywaliśmy nad miastem, nie tylko moją uwagę zwróciła rzęsiście oświetlona mormońska katedra.

Wśród swoich

W Salt Lake zamieszkaliśmy w skromnym hotelu na peryferiach miasta, za to w dużych, wygodnych pokojach z aneksami kuchennymi. Ten kuchenny dodatek był niezwykle istotny, bo hotel nie miał restauracji i nie serwował śniadań. Gorzej było z zaopatrzeniem, bo do najbliższego spożywczego sklepu było prawie trzy kilometry, zaś dojazd nie był sprawą prostą. Oczywiście nie dla tych, którzy dysponowali samochodami, ale ja tym razem nie znalazłem się wśród wybrańców. Na szczęście w pobliżu było kilka restauracji i fast foodów. Był też pochodzący z Ziemi Łowickiej, ze Złakowa Borowego, Krzysztof Kubica, który skończył studia na Politechnice Warszawskiej i był specjalistą od klimatyzacji w samolotach. Tuż po studiach i ożenku wyjechał z żoną – Anią do Kanady, gdzie nostryfikował dyplom otrzymując pracę w wyuczonym zawodzie. Kilka lat później, wypatrzony przez amerykańskiego „headhuntera”, znalazł się z żoną i dwójką dzieci w stanie Utah, w wojskowych zakładach lotniczych.

Polska grupa w Salt Lake była „nieliczna, ale śliczna”. Łącznie nie więcej niż pięćset osób. Za to sami fachowcy najwyższej klasy. To oczywiście efekt przemyślanej polityki Mormonów rządzących absolutnie całym stanem. Kulminacją kontaktów z Polakami mieszkającymi w Salt Lake City było spotkanie z naszą ekipą olimpijską, której gwiazdą największą był oczywiście Adam Małysz. Ale uwagę wszystkich przyciągali też snowboardzistka Jagna Marczułajtis i łyżwiarz Sebastian Kolasiński. Jagna to córka jednej ze słynnych w latach sześćdziesiątych sióstr Majerczykównych z Poronina. Trzy z Majerczykównych biegały na nartach i zdarzało się, że tworzyły reprezentacyjną sztafetę (w tamtych czasach było to 3 x 5 km). Czwarta, właśnie matka Jagny, wolała narciarstwo alpejskie. Córka narty zamieniła na coraz modniejszą wśród młodzieży deskę snowboardową. Sebastian pochodził z Łodzi i wspólnie z Sylwią Nowak startował w tańcach na lodzie. Właśnie w Salt Lake City wybuchła wielka miłość Jagny i Sebastiana. Niedługo po powrocie z igrzysk był ślub i wielkie, góralskie weselisko. Kilkanaście miesięcy później z równie wielkim hukiem, przy oczywistym zainteresowaniu bulwarowej prasy, małżeństwo Jagny i Sebastiana się rozpadło. Ale wtedy, właśnie na tym spotkaniu z Polonią, trudno było na zakochaną parę nie zwrócić uwagi. Tym bardziej, że Jagna to ładna dziewczyna, a Sebastian przystojny chłopak. Na dodatek Jagna była na tych igrzyskach naszą drugą, po Małyszu, gwiazdą. Jej występ w snowboardowym slalomie równoległym był faktycznie rewelacyjny. Zajęła czwarte miejsce, od srebrnego medalu dzieliło ją naprawdę niewiele. Pierwszy przejazd o awans do ścisłego finału przegrała z Francuzką Blanc ledwie o trzy setne sekundy. Drugi miała szansę wygrać, ale na parę metrów przed metą straciła równowagę.



Najpierw brąz, potem srebro

Niedziela, 10 lutego, miała być prawdziwie polskim dniem. Wszyscy liczyli na pierwszy medal Małysza. Na średniej skoczni. Atmosfera była wspaniała. Pogoda też. Minus dziesięć i cudowne słoneczko, które dopiero co wyłoniło się zza szczytów. Skocznie pięknie zostały wkomponowane w górę, którą pozbawiono aż miliona metrów sześciennych rudo-brązowych skał. I na dodatek bardzo wysoko położone. Rozbieg zaczynał się na wysokości 2.200 metrów npm. Wokół zeskoku, dwieście metrów niżej, ustawiono prowizoryczne trybuny na dwadzieścia tysięcy miejsc, co całkowicie wystarczyło, bo na co dzień Amerykanie skokami narciarskimi się nie pasjonują. Za to Polacy w liczbie dwóch, może trzech tysięcy zjechali na ten konkurs z całych Stanów. Polskie flagi widać wszędzie. Wszyscy przyjechali dla Małysza. Na trybunie honorowej Lech Wałęsa z żoną i towarzyszącym im Wojtkiem Fortuną. Następnego dnia mijało równo trzydzieści lat od jego złotego medalu na Okurayamie.

Małysz miał w tym konkursie pecha, choć i brąz bardzo nas wszystkich ucieszył. W pierwszej serii skoczył najdalej, ale lądował akurat na wyrwie, która powstała w zeskoku po wcześniejszym upadku jednego ze słabszych zawodników. Adamem zachwiało, ale na szczęście nie upadł. Sędziowie odjęli mu jednak po kilka punktów i po pierwszej serii był trzeci. W drugiej już nie poprawił swojej lokaty. Myślał zapewne o obronie tej trzeciej pozycji, bo podium to zawsze podium. Podobnego zdania byli chyba wszyscy kibice, i w kraju i na trybunach. – Obojętne, jakiego koloru – twierdzili Polacy, z którymi rozmawiałem tuż przed konkursem. Po ten medal jechali przecież z Chicago, Nowego Jorku albo z Kalifornii.

Złoto sensacyjnie przypadło dwudziestoletniemu Szwajcarowi, Simonowi Ammanowi, chyba najsympatyczniejszemu spośród wszystkich skoczków. Za Ammanem – Sven Hannawald, który ciągle był świetny, ale już nie tak rewelacyjny, jak na przełomie roku, kiedy osiągnął sukces bez precedensu wygrywając wszystkie cztery konkursy w 50. Turnieju Czterech Skoczni.

Drugiego konkursu, na dużej skoczni, już nie relacjonowałem, choć – paradoksalnie – dzień wcześniej komentowałem kwalifikacje. Na środę, 13 lutego byłem już „oddelegowany” do biathlonu, w którym nie szło nam zupełnie. Zawody na dużej skoczni komentował zaś Szaranowicz. Już na stanowisku komentatorskim na biathlonie dowiedziałem się od kolegów z Warszawy, że tym razem Małysz miał więcej szczęścia i zajął drugie miejsce. Zwyciężył ponownie Amman. Szok!

Po kilku dniach wróciłem na skocznię, żeby komentować konkurs drużynowy. Po tych zawodach nie mogliśmy sobie obiecywać zbyt wiele, bo do tego trzeba by było mieć choć dwóch, a najlepiej czterech Małyszów. Ale nie było źle. Polacy zajęli przyzwoite, szóste miejsce. Poza Adamem skakali Tomek Pochwała, Robert Mateja i syn Apoloniusza Tajnera – Tomisław. Zawody były jednak wyjątkowo pasjonujące i zarazem kontrowersyjne.

Do ostatniego skoku trwała zażarta walka o złoto Niemców z Finami. Zwyciężyli Niemcy najmniejszą możliwą różnicą: jedną dziesiątą punktu. Po konkursie podsumowałem noty, jakie poszczególnym zawodnikom z obu ekip wystawili sędzia niemiecki Getze i nie zaangażowany przecież w tę rywalizację, a więc obiektywny, Japończyk Kasaya. U pana Goetze zwyciężyli Niemcy 150 do 148, w oczach słynnego Japończyka Finowie 150,5 do 147,5. W składzie sędziowskim nie było Fina. Komentarz zbyteczny.

Biathlonowa paranoja

W biathlonie niestety nam nie poszło. Na dodatek po igrzyskach z czynnego uprawiania sportu zrezygnowali Wojciech Kozub i Krzysztof Topór. Obaj pojechali za chlebem do fizycznej pracy w Chicago. Dla biathlonu była to straszna strata, bowiem byli niezwykle utalentowani, a Kozub biegowo niewiele ustępował Bjoerndalenowi, który w Salt Lake City wygrał wszystkie konkurencje. Ja zaś podczas kończącej biathlonową rywalizację męskiej sztafety byłem niemal bezrobotny, bo jakiś mądrala w Warszawie uznał, że ważniejszy dla widzów jest mecz hokejowy Szwecja – Białoruś. Tymczasem Polacy biegli naprawdę dobrze i byli nawet na siódmym miejscu. Wtedy wreszcie, po moich licznych interwencjach, ostatnie pół godziny komentowałem na żywo. Ostatecznie nasza sztafeta byłą dziewiąta. Niby nieźle, ale zabrakło jednego miejsca do stypendium. I ten właśnie fakt spowodował o decyzji Kozuba i Topora. Paranoja. A miłośnicy hokeja w wykonaniu Szwedów i Białorusinów nic nie stracili, bo już po zakończeniu sztafety rozpoczęła się naprawdę pasjonująca trzecia tercja meczu niespodziewanie wygranego przez Białoruś.



Zmęczyły mnie ten pobyt w Salt Lake City wyjątkowo, choć były też bardzo miłe chwile, szczególnie dzięki Krzysztofowi Kubicy. Na koniec osiągnąłem mały sukces organizacyjny. Udało mi się, co wymagało nie lada ekwilibrystyki, załatwić sobie miejsce w samolocie czarterowym, którym wracała do kraju nasza ekipa. Po pierwsze była więc okazja do pogadania o wielu różnych sprawach, a po drugie byłem w domu o całą dobę wcześniej.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Lowicz24.eu




Reklama
Wróć do