
W swej komentatorskiej pracy obsługiwałem dla TVP pięć zimowych igrzysk olimpijskich (a także pięć letnich). Miałem przy tym troszkę szczęścia dwukrotnie komentując olimpijskie medale Polaków (Małysz, Sikora). A w sportach zimowych przez wiele lat nie mieliśmy zbyt wiele do powiedzenia...
W swej komentatorskiej pracy obsługiwałem dla TVP pięć zimowych igrzysk olimpijskich (a także pięć letnich). Miałem przy tym troszkę szczęścia dwukrotnie komentując olimpijskie medale Polaków (Małysz, Sikora). A w sportach zimowych przez wiele lat nie mieliśmy zbyt wiele do powiedzenia. Wystarczy przypomnieć, że po złocie Fortuny w Sapporo (1972) na następne olimpijskie podium czekaliśmy aż 30 lat! W dniach dzielących nas od igrzysk w Soczi podzielę się z Państwem wspomnieniami z owych pięciu zimowych igrzysk, w których miałem okazję osobiście uczestniczyć.
Albertville’1992
Podczas moich pierwszych zimowych igrzysk olimpijskiego centrum czyli samego Albertville widziałem niewiele. Na dobrą sprawę tylko z okien autokaru, kiedy jechałem przez nie tranzytem do Courchevel, by komentować kombinację norweską. Samo miasteczko nie jest zresztą w jakiś szczególny sposób interesujące, o czym przekonałem się dziesięć lat później, kiedy z Courchevel komentowałem letnie zawody w skokach narciarskich. Zaś Les Saisies, odległe od Albertville o godzinę jazdy, w którym przyszło mi mieszkać przez prawie trzy tygodnie, okazało się wspaniałą stacją narciarską. Zbudowaną głównie z myślą o szusowaniu na nartach z otaczających tę miejscowość stoków. Choć sama dolina świetnie nadawała się także na trasy biegowe i biathlonowe. I te dwie dyscypliny odbywały się właśnie w Les Saisies.
Za znakomite do zainwestowania zarobionych na wyczynowym narciarstwie pieniędzy uznał to miejsce Frank Piccard. Mistrz olimpijski w supergigancie i brązowy medalista w zjeździe z poprzednich igrzysk w kanadyjskim Calgary, wybudował w Les Saisies piękny hotel, oczywiście z drewnianych bali i w alpejskim stylu, który nazwał właśnie „Calgary”. W tym to hotelu mieszkało wielu VIP-ów, a także komentatorzy telewizyjni. Z Telewizji Polskiej, oprócz mnie, Włodzimierz Szaranowicz, który komentował biegi. Mnie przydzielono biathlon i wspomnianą kombinację norweską.
Byłem na tych igrzyskach niezwykle zapracowany. Same transmisje z biathlonu – to byłaby fraszka, ale w tamtym czasie kierowałem działem sportowym ogólnopolskiej gazety „Nowy Świat” (notabene po jakimś czasie nie wytrzymała finansowo i po półtora roku przestała wychodzić), a w redakcji spodziewano się codziennej porcji świeżego i ciekawego materiału. Więc po przyjeździe pomyślałem, że bardzo przydałby mi się do pomocy 21-letni wówczas syn, już wtedy biegle znający francuski. Tłumaczenia wybranych artykułów z L’Equipe (największa gazeta sportowa świata; na igrzyskach miała akredytowanych 60 dziennikarzy!) czy nasłuchiwanie francuskiej telewizji byłoby dla mnie wprost nieocenione. Zapytałem więc dyrektora hotelu, który był przyjacielem Franka Piccarda, o taką możliwość. – Nie widzę problemu – odpowiedział – przecież masz opłacony pokój dwuosobowy, więc pozostanie tylko zapłacić za śniadania. W efekcie po trzech dniach syn był już w Les Saisies, a ponieważ szefostwo polskiej ekipy olimpijskiej miało wolne akredytacje dla swoich gości, więc Marcin z takiej możliwości skorzystał. Na dodatek, jako akredytowany na igrzyskach, mógł korzystać z darmowych ski-passów, więc popołudniami najeździł się do woli na nartach. A stoki były zawsze świetnie przygotowane, zaś wyciągi krzesełkowe jeździły niemal puste. W Les Saisies w tym czasie amatorów białego szaleństwa niemal nie było. O czym za chwilę.
Pozostali dziennikarze obsługujący biegi i biathlon musieli dojeżdżać z Albertville. Stało się tak dlatego, że trzy miesiące przed igrzyskami wstrzymano wyposażanie dopiero co zbudowanego, dużego i eleganckiego hotelu, który okazał się być przedmiotem wielkiego finansowego przekrętu. Przestępstwo polegało na tym, że firma, która hotel budowała, istniała tylko wirtualnie nie odprowadzając jakichkolwiek podatków. W ten zaś sposób Les Saisies zostało pozbawione na czas igrzysk sporej liczby hotelowych pokoi. A miejsce było wyjątkowej urody. Na dodatek dopisała pogoda. Śniegu było aż nadto, a przez całe igrzyska świeciło alpejskie słoneczko ukazując z niewielkiego wzgórza piękny masyw najwyższego szczytu Europy – Mont Blanc.
Igrzyska okazały się wielce spektakularnym sukcesem Francuzów. W założeniu miały wypromować mocno zaniedbany i najbiedniejszy we Francji region Savoie (Sabaudia), gdzie wcześniej nawet Francuzi rzadko jeździli na narty. Teraz rejon Trzech Dolin i związane z nią miejscowości: Courchevel, Meribel, Belleville czy Moutiers są znane wszystkim amatorom białego szaleństwa na świecie. Les Saisies to trochę oddzielna bajka, ponieważ położone jest po przeciwległej stronie Albertville, ale samo w sobie stanowi wielką atrakcję. W tej niezwykłej, olimpijskiej promocji Alp Sabaudzkich największą zasługę miał Jean-Claude Killy, który na igrzyskach w Grenoble (1968) zgarnął w narciarstwie alpejskim całą pulę stając się wielkim idolem Francuzów. To on właśnie wymyślił igrzyska w Sabaudii i był współprzewodniczącym komitetu organizacyjnego.
Les Saisies niemal w całości zostało opanowane przez kibiców z Norwegii. Wikingowie, którzy jak wiadomo kochają narciarskie biegi, zaanektowali na czas igrzysk niemal wszystkie hoteliki i pensjonaty. Rzecz prosta stanowili przytłaczającą większość widowni na biegach, które Francuzów jakoś nie rajcowały. Francuzi, wspaniale przygotowani sportowo do igrzysk, zrobili natomiast niezwykłe postępy w biathlonie. Notabene właśnie od igrzysk 1992 roku zadomowili się w światowej czołówce na wiele lat. Kilka tysięcy Norwegów zjawiło się w Les Saisies, rezerwując pokoje grubo wcześniej, głównie dla swych dwóch gwiazd: Bjoerna Daehlie i Vegarda Ulvanga. I w najmniejszym stopniu się nie zawiedli. Dahlie i Ulvang zgarnęli niemal całą pulę dzieląc się solidarnie złotymi medalami i wygrali też, co było oczywiste, bieg sztafetowy. Na dodatek zdobyli po jednym sreberku, a w biegu na 30 kilometrów klasykiem zajęli całe podium (Ulvang, Daehlie, Langli). Daehlie, prawdziwy harpagon, istna maszyna do pożerania kilometrów po śnieżnych trasach, pracował niczym doskonale wyregulowany i naoliwiony mechanizm. Ulvang, nieco starszy, może dlatego lepszy w bieganiu stylem klasycznym, miał zupełnie inny charakter. Znakomicie wykształcony (absolwent matematyki i statystyki uniwersytetu w Oslo), bardziej romantyczny, z bogatymi zainteresowaniami, realizował czasem zwariowane zdawałoby się pomysły. Potrafił pokonać na nartach w piętnaście dni w poprzek Grenlandię, zdobywał wysokie, górskie szczyty, a pewnego lata ze swym przyjacielem Władimirem Smirnowem (obecnie wiceprezydentem IBU - Międzynarodowej Federacji Biathlonu), Rosjaninem z obywatelstwem Kazachstanu, ale mieszkającym na stałe w Szwecji, przez wiele dni płynął tratwą po jednej z gigantycznych, syberyjskich rzek. Żywili się podczas tej wyprawy tym, co dała natura. Narzekali tylko na plagę komarów, bodaj największe utrapienie letnich dni na Syberii.
Po raz pierwszy w historii igrzysk i w ogóle wielkich sportowych imprez zarówno sami medaliści, jak i tysiące kibiców, po każdej konkurencji radowali się dwukrotnie. Francuzi wymyślili bowiem, co potem powszechnie się przyjęło, dwie ceremonie. Na stadionie, zaraz po zakończeniu rywalizacji, „ceremonie de floeurs” – dekorację kwiatami. Wieczorem, we wspaniałej scenerii, zawsze kończącej się pokazem sztucznych ogni, wręczanie olimpijskich medali. Nie powinienem nawet dodawać, że wszelkie restauracje i bary do późnych godzin okupowane były przez Norwegów, a alkohol lał się strumieniami.
Żeby zakończyć wątek norweski, muszę wspomnieć jeszcze o dwóch kwestiach. Otóż w hotelu „Calgary” naprzeciw mojego pokoju mieszkała pewna sympatyczna Norweżka. Po paru dniach dowiedziałem się, że to Gro Harlem Bruntland, pierwsza w historii Norwegii kobieta – premier. Aż dziw, że mieszkała bez jakiejś nadzwyczajnej ochrony. Gdyby to był premier z Polski, pewnie zablokowane byłoby całe piętro. Oddzielną rezydencję, i to było jak najbardziej zrozumiałe, miał natomiast król Norwegów – Harald V, który tron objął rok wcześniej, po śmierci swego ojca, Olafa V. Wybitnego sportowca, mistrza olimpijskiego w żeglarstwie w Amsterdamie w roku 1928, kiedy pierwszy w historii złoty medal dla Polski zdobyła wspaniała Halina Konopacka. Olaf V był też znakomitym narciarzem, biegaczem i skoczkiem. Jeszcze jako następca tronu (objął go dopiero w 1957 r.) skakał w Holmenkollen na odległość 40 metrów, co w latach dwudziestych było wynikiem znakomitym. Na zawodach w Les Saisies Harald V bywał ze swą żoną, królową Sonją. Pierwszą szwedzką królową pochodzącą z prostego ludu. A jak ktoś miał trochę szczęścia, to mógł króla Norwegów spotkać biegającego na nartach w asyście kilku przybocznych.
My nie mieliśmy na tych igrzyskach powodów do radości. To były piąte z rzędu (od Sapporo i złota Wojciecha Fortuny) zimowe igrzyska bez polskiego medalu. Najbardziej liczono na biegaczki, Stanisława Ustupskiego w kombinacji i Grzegorza Filipowskiego w łyżwiarstwie figurowym. Biegaczki zawiodły kompletnie. W sztafecie były 10., indywidualnie poza „15”. Filipowski nie wytrzymał psychicznego obciążenia. Był 11. Najlepiej wypadł Ustupski zajmując 8. miejsce, choć przy odrobinie szczęścia mogło być znacznie lepiej. Debiutował w igrzyskach kobiecy biathlon, a nasze zawodniczki, które w ostatniej chwili znalazły sponsora, pojechały głównie po naukę. Na dodatek trener Tadeusz Jankowski, człowiek z niezwykłymi zasługami dla polskiego biathlonu, był tak zdenerwowany, że w biegu sztafetowym pomylił karabiny. Agacie Suszce podał karabin Zofii Kiełpińskiej, więc Kiełpińska z konieczności musiała pobiec z karabinem Suszki. Więc obie równo pudłowały. W jakimś sensie egzotyczny był start Andrzeja Tobiasza, narciarza w Polsce zupełnie nieznanego, młodego architekta z Nowego Jorku, który specjalizował się w narciarstwie szybkościowym (ski de vitesse), które pojawiło się na igrzyskach jako dyscyplina pokazowa. Tobiasz wyprosił w PKOl-u olimpijskie zgłoszenie gwarantując pokrycie wszelkich kosztów z własnej kieszeni. Na potwierdzenie swych umiejętności przysłał wiele wycinków z amerykańskiej prasy. Tobiasz zajął w tej ekstremalnej specjalności ostatnie, 41 miejsce z wynikiem 188,778 km/godz., co i tak było rekordem Polski. Ale od najlepszych był wolniejszy o 40 km/godz. Dziennikarz L’Equipe poświęcił mu nawet spory artykuł. Tyle tylko, że ubolewał nad jego marnym wyposażeniem i nad tym, że... Polska potraktowała swego reprezentanta po macoszemu.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie