Reklama

Wspomnienia licealisty lat sześćdziesiątych XX wieku

25/09/2014 09:35

W sobotę, czwartego października odbędzie się zjazd absolwentów łowickich szkół ogólnokształcących. Kolejny po sześcioletniej przerwie. Z tej okazji proponujemy naszym Czytelnikom “Wspomnienia licealisty” pióra, przebywającego obecnie w Kanadzie, Krzysztofa Miklasa. Wielce interesujące to wspomnienia i to zarówno dla licealistów sprzed pół wieku, tych nieco młodszych, a także dla obecnych uczniów LO im. J. Chełmońskiego.

Egzamin wstępny

Na wstępne egzaminy do liceum, na Podrzeczną w Łowiczu, jechałem z duszą na ramieniu. Jak każde dziecko wychowane na wsi, miałem do miasta i wszystkiego, co miejskie, stosunek szczególnie nabożny, więc tremę też miałem okrutną. Drżałem przez całą drogę. Może też dlatego, że drogi były nierówne, choć akurat szosa poznańska była wyjątkowa. Cała wyłożona klinkierową cegłą w kolorze bordo, jakiej nie uświadczyło się nigdzie indziej. Po latach ją wyasfaltowano i tylko podczas remontów odsłaniała co nieco ze swego niegdysiejszego wizerunku. Teraz, gdy „dwójce” zafundowano remont generalny, po tamtym pięknym klinkierze zostały już tylko coraz bardziej odległe wspomnienia.

Nie było tej podróży wiele, bo osiem kilometrów z Kompiny do Łowicza ojciec przejeżdżał swoim motocyklem góra w piętnaście minut. Była to solidna maszyna, belgijskiej firmy FN, która znana była w świecie głównie z produkcji broni, ale przy okazji, jak w wielu zbrojeniowych fabrykach, produkowano w niej również tak okazałe pojazdy, jak nasz motor. Miał on dwa obszerne siedziska, a jak trzeba było to tata potrafił usadowić na nim całą rodzinę. Jedna z moich młodszych sióstr siadała przed ojcem, na baku, druga, razem ze mną, pośrodku motocykla, między siodełkami taty i mamy. W ten sposób teoretycznie dwuosobowym wehikułem, którego pięćsetcentymetrowy silnik dudnił tak, że znacznie wcześniej było go słychać niż widać, potrafiliśmy pokonywać dystans nawet kilkunastu kilometrów!

Na ten egzamin pojechałem jednak tylko z tatą. Ojciec doglądał, żebym trafiał do właściwych sal i pewnie denerwował się bardziej niż ja. Po pisemnym jeszcze pewny swego nie byłem, ale kilka dni później, na ustnym, przekonałem się, że nie taki diabeł straszny, jak go sobie wcześniej wyobrażałem. Pamiętam, jak dziwiło mnie, kiedy czekałem w sali lekcyjnej na wezwanie do tablicy przez profesora Leszka Jędrachę, że jakieś dziewczyny męczyły się z pytaniami doprawdy prostymi. Pytania, jakie ja dostałem, też wydały mi się niezmiernie banalne. Widząc uśmiechniętego egzaminatora nabierałem powoli wiary w siebie. Choć do końca nie byłem przekonany, czy się uśmiecha z sympatią czy się ze mnie podśmiewa. Miałem w głowie ostrzeżenia mamy, która powtarzała, że pewnie dostać się do ogólniaka nie będzie sprawą prostą, bo zdawać przecież będą dzieci łowickich lekarzy, profesorów, dyrektorów, innych ważnych ludzi, a nam gdzie do nich. Ojciec był organistą, mama prowadziła wiejski sklep GS-u. Może więc lepiej było zdawać do technikum, bo dzieci ważnych ludzi do technikum tak się nie pchają, a poza tym będę miał konkretny zawód. Będę mógł być elektrykiem albo mechanikiem, a po liceum to co? Gryzipiórkiem jakimś mogę co najwyżej być, bo przecież na studia dostać się ciężko. Ale ja się uparłem do liceum, bo ani mechanika ani elektryka mnie za bardzo nie interesowały. Za to bardzo historia i geografia. A także czytanie różnych książek. Dobry byłem też z matematyki, więc może to technikum nie byłoby głupie. Pan Stanisław Soboniak, kierownik szkoły w Kompinie, dał mi nawet na świadectwie piątkę i powiedział, że jest to pierwsza piątka, jaką on postawił komuś na koniec podstawówki. Nawet swoim synom nie postawił, choć starszy już kończy politechnikę, wydział geodezji, w Warszawie. To niby czego miałem się bać? Więc nie miałem wyjścia i musiałem do tego liceum się dostać. Na wywieszenie list pojechałem już sam, rowerem. Powrót z Łowicza zajął mi chyba dwa razy mniej czasu niż wyprawa do miasta. I nawet nie dlatego, że z powrotem miałem z wiatrem. Najbardziej uskrzydlało mnie moje nazwisko na liście przyjętych. Miałem trzynaście lat. Dokładnie trzynaście i cztery miesiące, a po wakacjach miałem już prawo do czerwonej tarczy na lewym ramieniu i specjalnej czapki z daszkiem. Byłem z siebie niezwykle dumny. W drodze powrotnej najpierw pojechałem do szkoły, żeby zameldować o sukcesie pani Soboniakowej, żonie kierownika, która uczyła mnie polskiego, a gdzieś w czwartej klasie uparła się, że nauczy mnie ładnie pisać i musiałem dodatkowo odrabiać lekcje z kaligrafii. Co wówczas mnie denerwowało, ale po latach byłem jej za to niezmiernie wdzięczny.

W nowej szkole

Przystępowaliśmy do nauki w liceum, pierwszego września 1961 roku, już nie w starym budynku na Podrzecznej, który przerobiono na internat, a w nowym gmachu przy ulicy Brudki. Wszystko pachniało tam świeżością. Po prawdzie nie był to dla mnie jakiś szok, bo podstawówka w Kompinie też nie była taka najgorsza. Zbudowana jeszcze przed wojną, miała dwa piętra i salę gimnastyczną, co w wiejskich szkołach było wtedy ewenementem. Nie tak przestronną i widną, jak ta w nowym liceum, ale zawsze. Podczas inauguracji roku szkolnego dowiedzieliśmy się od dyrektora Franciszka Żyto, że uroczystego otwarcia szkoły dokonał w wakacje sam minister oświaty i profesor uniwersytetu, Henryk Jabłoński. Był jednym z absolwentów łowickiej szkoły. Nam, świeżo przyjętym licealistom, na tę uroczystość nie kazano na szczęście się zgłaszać. W komplecie czterdziestu czterech nowo przyjętych do klasy męskiej (poza tym utworzono trzy klasy żeńskie) stawiliśmy się za to pierwszego dnia nauki.

Naszym wychowawcą był pan Stanisław Mróz. Czytał listę w porządku alfabetycznym i przy każdym na chwilę się zatrzymywał. – Skąd jesteś? Co robią Twoi rodzice? Co Cię najbardziej interesuje? A mnie niespodziewanie zapytał: - Czy Zbigniew Miklas to może Twój brat? – Stryjeczny – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Mam nadzieję, że nie będziesz takim gagatkiem, jak on. Dla mnie to był szok, bo ze Zbyszka dumna była cała rodzina. Właśnie skończył z wyróżnieniem oficerską szkołę w Jeleniej Górze i jako prymus mógł nawet sobie wybrać miejscowość, w której chciał pracować. Wybrał Warszawę. Bo do Warszawy cała rodzina miała stosunek najbardziej nabożny. W Warszawie taty starszy brat, a Zbyszka ojciec - Kazimierz, chodził jeszcze przed wojną do szkoły muzycznej. W Warszawie, w Szpitalu Przemienienia Pańskiego, była pielęgniarką ich siostra, ale zmarła, też przed wojną, jak zaraziła się od chorego dziecka. Do Warszawy jeździło się czasem na najważniejsze zakupy. Do Centralnego Domu Towarowego, tak zwanego „cedeciaka” albo na bazar Różyckiego. Więc ten „gagatek” z ust mojego nowego wychowawcy był całkowitym zaskoczeniem. Nie wiedziałem, nawet się nie domyślałem, o co chodzi. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, że Zbyszek z dwoma kolegami wyciął w szkole niezły numer na rok przed maturą, w czasach jeszcze stalinowskich, kiedy naród miał budować zręby socjalizmu, a postawione przez partię zadania najlepiej wykonywać przed terminem. Jeden z klasowych kolegów Zbyszka dostał na koniec roku, od profesora Gajewskiego, dwójkę z biologii i miał zdawać poprawkę. Chłopcy uznali tę dwóję za wielką niesprawiedliwość i postanowili się zemścić. Pomysł mieli iście szatański. Profesor Gajewski miał za szkołą, w stronę Bzury, poletka doświadczalne, a najbardziej dumny był z pszenicy, którą jakimś cudem dostał podobno z Argentyny. W końcu czerwca pszeniczka była już wykłoszona, ale jeszcze zielona. Chłopcy zakradli się do niej w nocy z kosą, skosili co do sztuki, związali w snopki, ustawili mendelek, a obok wbili w ziemię tablicę z napisem: „PGR Gajewo. Prace żniwne wykonane przed terminem!”. Ktoś ich jednak zauważył (podobno szkolny woźny) i zadenuncjował. Zbyszek w efekcie wylądował na ostatni rok nauki w liceum w Skierniewicach i tam zdawał maturę. Moim zadaniem było więc zatrzeć u profesora Mroza niezbyt dobre wrażenia związane z rodziną Miklasów. I nawet dość szybko mi się to udało. Pamiętam doskonale, jak tata wrócił do domu z pierwszej wywiadówki. Promieniał ze szczęścia. Ja też byłem zszokowany, bo podobno na ten pierwszy okres (wtedy rok szkolny dzielił się na cztery okresy) miałem najlepsze stopnie w klasie. Sam się tego nie spodziewałem, bo nie miałem zamiaru z nikim się ścigać ani nie chciałem uchodzić za kujona.

Rowerem i pociągiem
czy na stancji?
Lustracja przed szkołą


Było trochę problemów z dojeżdżaniem do szkoły, ale jakoś trzeba było sobie radzić. Autobusy PKS jeździły wtedy z Łowicza tylko do tych miejscowości, które leżały bardzo daleko od szlaków kolejowych. A z Kompiny do kolei nie było daleko, trochę ponad trzy kilometry. Rodzice sprezentowali mi na tę okoliczność rower. Już taki całkiem dorosły, bo wcześniej jeździłem młodzieżówką, którą dostałem od dziadka, Bronisława Drabińskiego z Rybna na pierwszą komunię. Była to wtedy chyba jedyna taka „młodzieżówka” w parafii. Codziennie przed siódmą jeździliśmy całą grupą do Bednar, rower zostawiało się na podwórku u pani Ciesielskiej, niedaleko stacji, a taki miesięczny abonament kosztował jakieś symboliczne pieniądze, chyba pięć złotych. Potem wsiadaliśmy do pociągu, który jechał z Warszawy i kilkanaście minut po siódmej ruszaliśmy gromadnie ze stacji Łowicz Główny do szkół.

Po tej pierwszej wywiadówce rodzice postanowili, że zafundują mi stancję. Szło na zimę, więc z dojazdami może być problem, a ja byłem nie za wysoki, szczuplutki i ogólnie wyglądałem mizernie. Zamieszkałem u państwa Strycharskich na Łódzkiej. Byłem przez trochę takim ich czwartym, przyszywanym dzieckiem, bo własnych dzieci mieli troje. Ale na półrocze straciłem pozycję klasowego lidera i zostałem wycofany do domu. I już do samej matury czekało mnie codzienne dojeżdżanie, co czasem bywało nawet przyjemne, ale jak przychodziły jesienne szarugi, a potem atrakcje zimowe, to przyjemność była już o wiele mniejsza. Dla rodziców była to oczywista oszczędność, ale najważniejsze było zapewne to, że mieli mnie pod ręką.

Prawie półgodzinny poranny marsz z dworca na ulicę Brudki (nigdy nie wiedzieliśmy, kim był patron ulicy, przy której mieściło się liceum) i wcześniejszy trening kolarski na trasie Kompina – stacja PKP Bednary sprawiały, że forma fizyczna nie tylko moja, ale i wszystkich dojeżdżających ze mną kolegów, była znakomita. Nawet w wojsku nie było chyba lepszej porannej zaprawy. Do ogólniaka z całej tej grupy chodziłem tylko ja. Pozostali skręcali nieco wcześniej, do technikum przy Podrzecznej. Było też w tej podróżującej porannym pociągiem paczce kilka dziewczyn. Chyba wszystkie chodziły do handlówki, jak mówiło się o technikum ekonomicznym. One miały szkołę jeszcze bliżej, też przy Podrzecznej. Ale tylko przed naszą budą (inaczej nie wypadało nawet mówić) uczniowie drżeli ze strachu. Rzadko zdarzały się bowiem dni, by przed wejściem nie dyżurował zastępca dyrektora, Julian Oleśkiewicz. Średniego wzrostu, brunet, z włosami czesanymi do tyłu, z zawsze groźną miną, której trudno było się nie bać, a której grozy dodawały czarne, krzaczaste brwi i dołek w brodzie, był postrachem wszystkich uczniów, a chyba jeszcze bardziej uczennic. Dla nas, wystraszonych pierwszoroczniaków z ósmej klasy, był postacią wręcz diaboliczną. Uczył historii, a w jedenastej czyli maturalnej klasie dodatkowo wiedzy o Polsce i świecie współczesnym. Jak kapral w wojsku, lustrował wzrokiem przy drzwiach wejściowych wszystkich wchodzących. Nie wykluczone, że tego wzroku bali się też, przynajmniej niektórzy, nauczyciele, którzy musieli przecież wchodzić do szkoły tymi samymi drzwiami. Nie sposób jednak było nie zauważyć, że starzy belfrzy patrzyli na te poranne akcje z ironicznym uśmieszkiem.

Na lewym rękawie, nieco poniżej ramienia, a precyzyjnie rzecz ujmując: cztery palce od góry, każdy uczeń musiał mieć przyszytą czerwoną tarczę z napisem „XII LO im. J. Chełmońskiego w Łowiczu”. Czasem Oleśkiewicz chwytał za taką tarczę sprawdzając, czy jest solidnie przyszyta do wierzchniego ubrania czy też, nie daj Boże, przyczepiona od spodu agrafką albo przymocowana na zatrzaski. Wtedy, zdarzało się, że delikwent, a raczej delikwentka musiała wracać do domu i bawić się w szybkie krawiectwo. Jakoś tak się bowiem składało, że większą uwagę zwracał na obowiązkowe elementy stroju u dziewczyn. I zwykle bardziej przyglądał się tym z Łowicza. Szczególnie z inteligenckich rodzin. Może leczył w ten sposób jakieś swoje kompleksy, bo choć nauczycielem był wyjątkowo wymagającym, to czasem dochodziły do nas słuchy, że nie może sobie poradzić z dokończeniem własnych studiów i z pracą magisterską.

Dziewczyny z wiosek, co było widać gołym okiem, były bardziej zdyscyplinowane i zawsze wyposażone we wszelkie niezbędne akcesoria. Wyjątki trafiały się niezwykle rzadko. Uczennice obowiązywały granatowe bereciki i też granatowe fartuszki z białym kołnierzykiem, który – jak tarcza – musiał byś solidnie przyszyty, a nie doczepiony na zatrzaski. Chłopców aż takie wymogi nie dotyczyły. Ale każdy powinien chodzić w szkolnej czapce, uszytej z granatowego sukna i wyposażonej w daszek z emaliowanej na czarno tektury. Każda szkoła miała swoją kolorystykę, dzięki czemu już z daleka można było wiedzieć, do której szkoły uczeń uczęszcza. Tyle, że w innych szkołach owych rygorów na ogół nie przestrzegano. Najbardziej zadowoleni z tych wymogów byli właściciele łowickich pracowni czapek i beretów, panowie Chociłowski i Jagoda. Na początku każdego roku szkolnego obroty zwiększały im się istotnie. Dla mnie taka czapka była jednak oznaką do dumy. Przynajmniej na początku. Miałem niecałe czternaście lat, dokładnie trzynaście i pół, i byłem uczniem liceum! Gdy po lekcjach, już nie spiesząc się, szedłem sobie powoli najpierw Bielawską, potem Nowym Rynkiem, który oficjalnie nazywał się Rynkiem Kilińskiego, skręcałem w Zduńską, urzędowo Bieruta, w stronę Starego Rynku czyli Rynku Kościuszki, a potem dworca, i przyglądałem się sklepowym witrynom, zdawało mi się, że przechodnie muszą mnie podziwiać. Taki nieduży, mizerny blondynek, pewnie ze wsi, a proszę, licealista!

Zmarnowany talent
matematyczny


Wprawdzie telewizora w domu nie mieliśmy, ale i tak niemal codziennie trafiały się jakieś atrakcyjne zajęcia, więc z odrabianiem zadawanych lekcji bywało różnie. Najwięcej czasu zabierały spotkania z kolegami i sport. Mieliśmy w Kompinie całkiem dobrą drużynę piłkarską i nie było niemal dnia, żeby choć trochę piłki nie pokopać, a zimą, gdy chwycił mróz, poświęcić się doskonaleniu umiejętności łyżwiarskich. Najlepiej nadawały się do tego soboty. Oczywiście po południu, bo o wolnych sobotach nikt wówczas nawet nie myślał. W soboty było na ogół mniej lekcji, więc wcześniej wracało się do domu i można było bez najmniejszych obciążeń oddać się rozmaitym zajęciom. Sobota była jedynym dniem w tygodniu, kiedy nie trzeba było myśleć, że następnego dnia znów trzeba wcześnie się zerwać z łóżka, żeby nie spóźnić się na pociąg. I kiedy można było rodzicom powiedzieć: - Przecież jutro jest niedziela! Ale już w niedzielę mama pilnowała, żebym choć trochę posiedział przy stole. Na poniedziałek zadania domowe miałem więc przeważnie odrobione. W tygodniu bywało z tym różnie. Czasem musiała wystarczyć przerwa przed konkretną lekcją. Jeśli nie wymagało to długiej pisaniny albo kreślenia cyrklem i linijką - udawało się nawet na przerwach zrobić w trybie super ekspresowym domowe zadania z matematyki albo fizyki. Zawsze wolałem robić to sam niż bezmyślnie odpisywać od kogoś, bo wykonana w ten sposób praca myślowa, nawet pobieżna, zostawiała w uczniowskiej mózgownicy jakiś ślad. Nie mówiąc o tym, że najbardziej wierzyłem jednak sobie samemu. Gorzej było z językiem polskim, bo domowych wypracowań w ten sam sposób napisać się nie dało.

Matematyki uczyła nas Zofia Zabostówna. Skrzywdzona przez naturę swoją posturą, maleńka i garbata, budziła w nas wszystkich wielki respekt. Bo też nauczycielką była znakomitą. Oddana swej pracy bez reszty, co w jej przypadku było jakby oczywiste. Ale ta „oczywistość” była jednak jej świadomym wyborem. Na jej lekcjach cicho było, jak makiem zasiał, bowiem wszyscy zdawaliśmy sobie świetnie sprawę z tego, że komu jak komu, ale jej robić przykrości po prostu nie wypadało. Doskonale orientowała się, na ile kogo stać i wymagania w stosunku do nas bardzo różnicowała. – Z miasta ście, a gapa ście – to było jej sztandarowe powiedzenie, na które kiedyś nieśmiało odpowiedziałem: - Pani psor, ale ja jestem ze wsi. – Ty mi tu farmazonów nie wstawiaj – zareagowała natychmiast – bo dobrze wiem, na co cię stać. Leń jesteś i tyle! A w duchu nie mogłem nie przyznać jej racji.

Zabostówna najbardziej obsztorcowała mnie jednak już po maturze. Chodziłem wtedy dumny i blady, bo dostałem się na studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim, co w tamtym czasie było w Łowiczu ewenementem. Wtedy obowiązywała bowiem rejonizacja i jeśli jakiś kierunek studiów był w mieście wojewódzkim czyli w naszym przypadku w Łodzi, to nie można było składać egzaminów wstępnych gdzie indziej. I tak dokumenty przesłane byłyby pod „właściwy” adres. Do Łodzi jednak miałem zawsze jakąś dziwną niechęć, za to pociągała mnie Warszawa, więc na parę miesięcy przed maturą zameldowałem się w domu rodziców w Sochaczewie, który właśnie skończyli budować z myślą o emeryturze. Wracałem któregoś dnia radosny po południu z pracy w banku na Podrzecznej, gdzie na sierpień i wrzesień zatrudnił mnie „po znajomości” do stemplowania kwitków dyrektor Zakrzewski, za co byłem mu ogromnie wdzięczny, bo mogłem co nieco zarobić przed wyjazdem do Warszawy i nagle na Starym Rynku natknąłem się na Zabostównę. – To na jakie studia poszedłeś? – zapytała bez ogródek jakby uważając za pewnik, że musiałem się dostać. – Na prawo w Warszawie – zameldowałem z niemałą satysfakcją i wtedy usłyszałem: - Chłopcze, coś ty najlepszego zrobił! Na jakieś prawo z twoimi zdolnościami matematycznymi!!! A ja prawdę powiedziawszy nie wiedziałem, że uznany zostałem za taki matematyczny talent, bo nikt mi tego przecież wprost nie powiedział. Wprawdzie rozwiązanie zadań z matematyki na maturze zajęło mi mniej niż godzinę, ale uznałem ten fakt za łut szczęścia. Inaczej mówiąc uważałem, że zadania akurat mi „podeszły”. W ten właśnie sposób zakończyłem swoją edukację w zakresie matematyki, która prawdę powiedziawszy jakoś mnie nie pociągała.

Geograficzne fascynacje

Bardzo lubiliśmy lekcje geografii, choć zdawało mi się, że ja najbardziej. W dużym stopniu dzięki profesorowi Stanisławowi Blusowi, który był dla nas bodaj najsympatyczniejszą postacią pośród wszystkich nauczycieli. Wysoki, szczupły, łysiejący blondyn z nieodłącznym drewnianym wskaźnikiem, który bardzo się przydawał podczas prezentowania na mapach miejscowości, rzek i jezior, pasm górskich, regionów itd. Sypał dowcipami, do tego często chwytał za kredę, a ponieważ miał zdolności plastyczne, więc na poczekaniu powstawały na tablicy interesujące prezentacje. W jego wykładach, a nawet odpytywaniu na stopnie, nie było nigdy cienia złośliwości wobec uczniów, co stanowiło regułę na przykład u Oleśkiewicza, który bodaj po moich pierwszych licealnych wakacjach zastąpił w dyrektorowaniu chorego na raka Franciszka Żyto.

Geografia była tym, co mnie pasjonowało najwięcej. Podróże palcem po mapie fascynowały mnie od czasu, gdy tylko nauczyłem się sprawnie składać litery. Raz, a było to bodaj w drugiej klasie podstawówki (na pewno nie później), pojechałem z tatą pociągiem do Częstochowy. Nie było wówczas mowy o żadnych hotelach czy „domach pielgrzyma”. Spało się w domach położonych w pobliżu Jasnej Góry, na siennikach porozkładanych na podłodze, po kilka osób w pokoju. Dla mnie, wtedy ośmiolatka, było w takiej wyprawie coś fascynującego. Przed wyjazdem przestudiowałem więc dokładnie mapę Polski, żeby wiedzieć, gdzie leży Częstochowa, i jak to się ma do innych miast. I gdy stałem tak u boku taty na wielkim placu pod Jasną Górą, a ojciec prowadził jakieś bardzo poważne rozmowy z kilkoma, ubranymi galowo górnikami, ni stąd ni zowąd strzeliłem pytaniem: - Czy panowie są ze Stalinogrodu?, bo wiedziałem z jakichś zapewne rysunkowych map, że główne miasto tej części Polski, gdzie wydobywa się węgiel, tak się właśnie nazywa. – Bajtel! – usłyszałem wtedy od jednego górnika w pięknym mundurze i czapce z pióropuszem – nigdy więcej tak nie mów i zapamiętaj na całe życie, że to miasto się mianuje Katowice. Tata musiał się pewnie najeść wstydu, bo pewnie wyszło na to, że tę wiedzę o Stalinogrodzie, jak oficjalnie nazywały się wówczas Katowice, od niego posiadłem.

W nauce geografii już w podstawówce starałem się znacznie wychodzić poza podręcznik, który był jakby geograficznym elementarzem. Wiedzy dostarczała lektura wielu książek z biblioteki, bo o własnych raczej nie było mowy. Prenumerowałem za to miesięczniki „Poznaj Świat” i „Poznaj swój kraj”. Na początku roku komplety obu tych geograficznych magazynów tata woził do introligatorni prowadzonej w Alejkach Sienkiewicza przez siostry zakonne. Potem te pięknie oprawione roczniki były przedmiotem mojej wielkiej dumy, bo czymś takim nie mogły się pochwalić znane mi biblioteki. Nic dziwnego, że z tego przedmiotu byłem nie do pobicia. I jak dobrze pamiętam do końca nie wiedziałem, kiedy będę zdawał ustny egzamin z geografii na maturze. Dyrektor, znając potencjał uczniów, tak ustawiał bowiem egzaminy, by najlepsi z poszczególnych przedmiotów stawili się przed wysoką komisją tego dnia, kiedy z kuratorium miał przyjechać jakiś ważniak. Przez jakiś czas myślałem nawet o studiowaniu geografii, ale jak zacząłem analizować program studiów geograficznych na uniwersytecie, to szybko doszedłem do wniosku, że to jednak nie dla mnie. Ale wiedza geograficzna, obok historycznej, bardzo mogła się przydać w egzaminach wstępnych na inne kierunki. Na przykład na prawo. I bardzo się przydała.

Geografia potrafiła, zapewne nie tylko u mnie, wyzwolić wyobraźnię. Telewizja dopiero raczkowała, a poza tym filmów krajoznawczych czy podróżniczych było w niej jak na lekarstwo. Chłonąłem więc wiedzę książkową wyobrażając sobie rozmaite atrakcje z dalekich krajów i kontynentów. A podczas wakacji, między ósmą i dziewiątą klasą niespodziewanie poznałem – i to nie ruszając się z domu - chyba największego polskiego podróżnika XX wieku – Antonio Halika.

Wakacje z Toni Halikiem

Wakacje dla każdego ucznia zawsze były, są i będą czasem bardzo wyczekiwanym. Choć w czasach licealnych dwa letnie, wolne od nauki, miesiące nie niosły dla mnie jakichś nadzwyczajnych atrakcji. Na kolonie z mamy pracy czyli łowickiego PZGS-u już nie jeździłem, bo takie wyjazdy były przewidziane tylko dla dziatwy ze szkół podstawowych. Trzeba więc było przez te dwa miesiące z haczykiem siedzieć w domu. Na szczęście na wakacje do swoich dziadków przyjeżdżało na wieś kilku rówieśników z Warszawy, więc byli kompani do różnych eskapad w najbliższej okolicy. Na miejscowych chłopaków trudno było bowiem liczyć, bo pracy w tym czasie w gospodarstwach rodziców im nie brakowało. Na szczęście Kompina leży nad Bzurą, która w tamtym czasie jeszcze nadawała się do kąpieli. Więc pływanie i plażowanie były jednym z głównych, stałych punktów wakacyjnych dni. A fajnych miejsc z żółtym piachem i w miarę głęboką wodą było w okolicy kilka. Czasem na te nadbzurzańskie plaże przychodziły wygrzewać się dziewczyny i wtedy poziom atrakcji wzrastał. Przyjeżdżało kilka fajnych dziewczyn z Warszawy, ale trudno było z nimi nawiązać kontakt. Głównie dlatego, że nas, chłopaków ze wsi, w jakimś stopniu ignorowały. A my też nie chcieliśmy zbytnio się narzucać, bo mieliśmy swój honor. Czasem dało się jednak pogadać o tym i owym, choć prawdę powiedziawszy z „owym” bywało już różnie, bo warszawianki nadmiarem inteligencji i wiedzy – co wydawało mi się niezwykle dziwne - raczej nie grzeszyły.

Podczas wakacji czytałem też znacznie więcej książek, niż podczas roku szkolnego. I czytałem to, co lubiłem, a nie to, co nakazywał program szkolnych lektur. Na dodatek prowadząca w Kompinie bibliotekę gminną pani Ola doskonale wiedziała, co mi proponować, choć pod koniec wakacji narzekała, że nie bardzo ma już w czym wybierać. Bardzo brakowało mi natomiast „Przeglądu Sportowego”, po który musiałbym jeździć aż do Łowicza, a to było raczej nierealne. Na miejscu dostępny był tylko łódzki „Głos Robotniczy”, nudny jak flaki z olejem i z niewielką rubryką sportową. Na dodatek głównie zajmującą się sportem w Łodzi, co mnie już znacznie mniej interesowało. Lecz oto podczas pierwszych licealnych wakacji, między ósmą i dziewiątą klasą, pewnego lipcowego dnia 1962 roku, wydarzyła się historia, w którą aż trudno było uwierzyć. Siedziałem sobie spokojnie na schodach przed kompińską organistówką z jakąś książką, gdy pod kościół, pięćdziesiąt metrów ode mnie, podjechała elegancka, zagraniczna limuzyna kombi. Wysiadł z niej łysawy pan z jakąś panią i maleńkim, może trzy-, najwyżej czteroletnim chłopcem. Podszedłem więc do samochodu i zauważyłem, że na walizkach wybity jest ładnymi, złoconymi literami napis: „A. Halik”. – Czy Pan to może Antonio Halik? - zapytałem i zdaje się, że faceta zamurowało. – A skąd ty o mnie wiesz? – zapytał jegomość nie podejrzewając chyba, że jestem czekającym na niego młodocianym agentem jakichś super tajnych, komunistycznych służb. – Czytałem niedawno o Panu, to wiem. – To w Polsce o mnie piszą??? – zdziwienie przybysza z innego świata jeszcze narastało.

O Tonim Haliku, jego historii i niezwykłych podróżach dowiedziałem się – jakżeby inaczej – z miesięcznika „Poznaj Świat”, który w jednym z numerów zamieścił niewielki artykuł o jego nieprawdopodobnej, trwającej kilka lat, eskapadzie przez obie Ameryki, z Argentyny do Kanady. W Polsce o Haliku, poza czytelnikami owego geograficznego magazynu, zapewne mało kto wiedział, bo nie było przecież w interesie gomułkowskiej władzy propagować człowieka, który od klęski wrześniowej przebywał na Zachodzie. Mało tego. Pracował dla amerykańskiej stacji telewizyjnej NBC. W każdym razie po paru minutach państwo Toni i Pierrette Halikowie z małym Ozaną byli u moich rodziców na herbacie i wtedy okazało się, że Halik chciałby nakręcić film o łowickim folklorze. Poszliśmy więc razem do proboszcza, księdza Wacława Zuby, a ten obiecał, że na jedną z następnych niedziel zorganizuje wszystko, co panu Halikowi jest potrzebne do zrobienia filmu. W Polsce był po raz pierwszy od 1939 roku, a do Kompiny skręcił przypadkowo, trochę „po drodze”, zaintrygowany widokiem dużego kościoła z dwoma wieżami, w poszukiwaniu wsi z łowickim folklorem.

Po kilkunastu dniach Antonio Halik wrócił do Kompiny i była to bez wątpienia największa atrakcja moich wakacji 1962 roku. A pewnie i w ogóle wszystkich moich licealnych wakacji. Podczas kręcenia filmów, z czym nie tylko ja zetknąłem się po raz pierwszy w życiu, byłem jego pomocnikiem. Nosiłem za nim torbę z krążkami taśmy filmowej i innymi akcesoriami, a on biegał z kamerą szukając najciekawszych ujęć podczas niedzielnej procesji. Ledwie za nim nadążałem. Potem z żoną był u moich rodziców na obiedzie, a ja małemu Ozanie zafundowałem przejażdżkę na rowerze. Bardzo mu się taka podróż na rowerowej ramie spodobała. Po południu pan Halik filmował fingowany ślub ubranej po łowicku pary i wesele. Na weselne przyjęcie upatrzył sobie chałupę w Zabostowie. Taką, jaką teraz można obejrzeć już tylko w skansenie. Pomalowaną na niebiesko, z białymi oknami i drewnianym stopniem przy wejściu. Z sienią pośrodku i dwoma izbami po bokach. To Halikowe wesele początkowo nie chciało się rozkręcić, bo miejscowi chłopi obsiedli rów przed domem, a do chałupy się nie kwapili, ale gdy gość wyjął z bagażnika przywiezione z warszawskiego Pewexu butelki z winem i polską czystą wódkę, to chętnych do zajęcia miejsc za stołem już nie brakowało. Ktoś przyniósł harmonię, ktoś inny skrzypce i bębenek i już była orkiestra. Grała tylko „na niby”, bo Halik nie rejestrował dźwięku, a jedynie obraz.

Po wielu latach, kiedy leciałem do Trondheim w Norwegii na narciarskie mistrzostwa świata, spotkałem go po raz drugi. Siedział sam samolocie do Oslo, który miał międzylądowanie w Sztokholmie, więc podszedłem do niego i zapytałem, czy mogę się przysiąść przypominając mu historię sprzed trzydziestu pięciu lat. Leciał na zaproszenie Thora Heyerdahla, na światowy zjazd wybitnych podróżników. Powspominaliśmy razem jego pobyt w Polsce. – A wie pan – powiedział mi wtedy Halik – że trochę się wahałem przed tym pierwszym po wojnie przyjazdem do Polski. Zaprosił mnie na rozmowę dyrektor z NBC i długo przekonywał, żebym nie jechał do Polski, bo ze strony komunistów może mnie spotkać coś złego. Z żoną, Pierrette i synkiem Ozaną jechaliśmy wówczas na wakacje do Francji. Tam kupiłem samochód i pojechaliśmy do Polski. Chciałem zobaczyć moją Ojczyznę, spotkać się z krewnymi, których nie widziałem od ponad dwudziestu lat, niektórych nawet wcześniej prawie nie znałem. Nostalgia zwyciężyła, a i krzywda żadna mi się podczas tego pobytu nie stała. A niejako przy okazji nakręciłem ten filmik o łowickim folklorze. Bardzo się w NBC spodobał. Trudno było podczas tego wspólnego lotu do Oslo nie zauważyć, że Halik bardzo jest już zmęczony swym, niezwykle intensywnym i pełnym nieprawdopodobnych przygód, życiem. Zapewne też schorowanym. Podczas międzylądowania w Sztokholmie zapodział się gdzieś na lotnisku i dopiero, gdy wezwano go przez megafony, jakoś się odnalazł i wrócił do samolotu. Zmarł niewiele ponad rok później, w maju 1998 roku, gdy miał 77 lat.

Zaś co do owego filmu kręconego w Kompinie i Zabostowie, to z pewnością warto podjąć starania w telewizji NBC, by jego kopię ściągnąć do Łowicza. Jestem przekonany, że byłaby wielką atrakcją choćby dla naszego, łowickiego muzeum. I ze względu na obraz i ze względu na osobę autora.

A po wakacjach, jak zwykle, trzeba było wracać do szkoły. Nie było to złe rozwiązanie, bo choć znów trzeba było poddać się rygorom dojazdowym i koło szóstej zrywać z łóżka, żeby zdążyć na pociąg do Łowicza. Za to atrakcji związanych ze szkołą było nieporównywalnie więcej.

Niech żyje sport!

Nowy budynek liceum miał oczywiście salę gimnastyczną, na tamte czasy taką „z prawdziwego zdarzenia”. Sale gimnastyczne w szkołach spełniały kilka funkcji, więc w takiej nowej szkole nie mogło jej zabraknąć. Oprócz lekcji wuefu odbywały się w niej różne akademie „ku czci” oraz „artosy”. „Artosy” to były spotkania ze sztuką muzyczną. Bodaj raz w miesiącu przyjeżdżali do szkoły „artyści scen łódzkich” i śpiewali dla nas rozmaite arie z oper i operetek. To miało nas umuzykalnić, bo program szkolny lekcji muzyki w liceum nie przewidywał. Dla artystów była to pewnie niezła chałturka za kasę z oświatowego budżetu. Pod koniec roku szkolnego w sali gimnastycznej maturzyści najpierw mieli studniówkę, potem pisali prace maturalne z polskiego i matematyki, by zakończyć edukację balem maturalnym.

Nasza sala nie imponowała może rozmiarami, ale wtedy większych się nie budowało. Za to podłoga wyłożona była pięknie polakierowaną klepką, na szczytowych ścianach zawieszone były kosze, a na ścianie naprzeciw okien - drabinki. Na wyposażeniu były też zwisające liny, po których można było się wspinać, a ponadto rozmaite „konie”, „kozły” i gimnastyczne materace. Nasza męska klasa była liczna, miała ponad czterdziestu uczniów, więc zorganizowanie sensownych zajęć sportowych na dwóch lekcjach wuefu w tygodniu nie było na pewno łatwe. Ale nasz wychowawca i „psor” od wuefu, pan Stanisław Mróz, jakoś sobie z nami radził. Szczególny nacisk, jak chyba wszyscy wuefiści „starej” daty, kładł na ćwiczenia gimnastyczne próbując nas rozciągnąć i uelastycznić. A nie było to łatwe, bo widać było, że – szczególnie w wielu wiejskich szkołach podstawowych – zajęcia sportowe traktowano po macoszemu. Brak było przygotowanych nauczycieli, a sale gimnastyczne też były jeszcze wielką rzadkością. Te dwie lekcje tygodniowo nie mogły, bo i jak, nadrobić zaległości. Ale nasz nauczyciel był człowiekiem rozumnym i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Więc głównie ćwiczyliśmy jakieś elementy gimnastyczne, bardzo rzadko grając w siatkówkę czy koszykówkę. Choć akurat o koszykówce pan Mróz wiedział bardzo dużo. Zresztą jego syn – Janusz, starszy od nas o jakieś dziesięć lat, był trenerem koszykówki w Warszawie. A dla najlepszych sportowców były popołudniowe zajęcia tak zwanego SKS-u czyli Szkolnego Klubu Sportowego. Chłopcy grali czasem mecze z Technikum Mechaniczno-Elektrycznym, ale na ogół przegrywali, bo siła ognia technikum z Podrzecznej była jednak znacznie większa. Ja na SKS nie chodziłem, bo przy codziennym dojeżdżaniu do szkoły było to po prostu niemożliwe.

Nie znaczyło to, że po powrocie do domu sport był dla mnie czymś całkowicie obcym. Jak tylko pogoda sprzyjała, graliśmy w piłkę (pod warunkiem, że ktoś miał piłkę) na boisku LZS-u. W Kompinie była wtedy całkiem dobra drużyna piłkarska, z pewnością jedna z najlepszych w powiecie. Gdzieś pod koniec mojej nauki w liceum zorganizowano rozgrywki dla wiejskich zespołów o puchar Rady Wojewódzkiej LZS. Wygraliśmy najpierw turniej międzypowiatowy w Zdunach, a potem finał wojewódzki w Wolborzu koło Piotrkowa, co było nie lada sensacją. Ja się jednak rzadko wtedy do podstawowego składu łapałem, czasem tylko wchodziłem na zmianę. Zdecydowanie byłem jeszcze za słaby fizycznie.

Lepiej szło mi w innych sportowych dziedzinach, szczególnie w lekkiej atletyce, a zimą w jeździe na łyżwach. Czasem chodziliśmy z panem Mrozem na stadion przy Łódzkiej, by pobiegać na sto metrów lub poskakać wzwyż albo w dal, ale takie eskapady bywały od wielkiego dzwonu. Raczej po lekcjach, bo między fizyką a biologią czy polskim moglibyśmy co najwyżej przejść się w tę i z powrotem. Bo nasze liceum miało salę gimnastyczną, ale boiska już nie. Miejsce pod boisko wprawdzie było, ale rosły na nim chwasty. Zapewne jak spieszono się z oddaniem szkoły na 22 Lipca (dla młodzieży informacja, że w czasach PRL-u było to święto państwowe, a wszelkie obiekty oddawało się na ogół albo pierwszego maja albo dwudziestego drugiego lipca), to o boisku zapomniano. Albo zabrakło czasu, albo pieniędzy, a już na pewno wyobraźni.

Grozą wiało!

Niedawno media przypominały, że minęło właśnie czterdzieści pięć lat od zastrzelenia prezydenta USA, Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Był to bez wątpienia najbardziej głośny (nie jestem pewien, czy słowo „spektakularny” jest tu na miejscu) spośród - na nieszczęście skutecznych - zamachów dwudziestego wieku. Ta tragedia wstrząsnęła wtedy chyba całym światem. Kennedy, według oficjalnych informacji, zmarł o 13-tej czasu obowiązującego w Dallas, kiedy w Polsce była 20-ta. Ale informacja o zamachu dotarła do nas dopiero następnego dnia rano. Choć na dobre rozwinęło się radio, a zaczynała się era telewizji, to w naszej szarej i siermiężnej, gomułkowskiej rzeczywistości, obowiązywała przecież cenzura. Każda ważniejsza wiadomość, zanim została przekazana narodowi, musiała być zatwierdzona przez rozmaite „czynniki”. Choć do niektórych informacje docierały szybciej. Opowiadał mi po jakimś czasie kolega z Warszawy, że wybrał się z rodzicami (niewykluczone, że była to opowieść z „drugiej” ręki) do Sali Kongresowej na koncert Paula Anki, a słynny piosenkarz wyszedł na scenę zalany łzami. Z trudem przeprosił publiczność, że koncertu nie będzie, bowiem przed momentem dotarła do niego ta tragiczna informacja. Widzowie w Sali Kongresowej byli zapewne pierwszymi Polakami (poza tymi, którzy dozowali narodowi wiadomości z kraju i ze świata), którzy się o zamachu dowiedzieli. Ja natomiast doskonale pamiętam ponury jesienny poranek, kiedy po przyjeździe pociągiem do szkoły podawano sobie informację o śmierci Kennedy’ego z ust do ust. Tego dnia w liceum nie było innego tematu, a lekcje nie szły jakoś ani uczniom ani nauczycielom.

Ale inny poranek na dworcu Łowicz Główny zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie. Tyle, że dokładnej daty nie pamiętam, a śladu choćby w gazetach z tamtego czasu trudno szukać, bo ówczesna prasa takich informacji nie podawała. Polska miała być krajem bez katastrof. Oto po przyjeździe pociągu z Warszawy do Łowicza, sporo zresztą spóźnionego, zobaczyliśmy widok, jak po jakiejś hekatombie. To było przerażające. Na sąsiednim peronie, na który przyjeżdżały pociągi z Łodzi i Skierniewic, stały zdemolowane wagony elektrycznej „jednostki”, na którą kilkadziesiąt minut wcześniej najechał z tyłu pociąg towarowy. Obydwa perony były rozryte, a nie naruszona była tylko ta część pierwszego peronu, na którą przyjeżdżały pociągi z Warszawy i odjeżdżały do Kutna. A w podmiejskim pociągu, który po przyjeździe od strony Łodzi nie zdążył odjechać na bocznicę, zginęli ludzie z obsługi, w tym sprzątaczki. Cud sprawił, że życie straciło tylko kilka osób, bo gdyby katastrofa wydarzyła się nieco wcześniej, tragiczne żniwo mogło być przerażające. Ale pasażerowie, którzy przyjechali tym pociągiem do Łowicza, zdążyli właśnie opuścić peron. Była to spora gromada, bo podmiejskimi pociągami dojeżdżało wówczas do szkół i pracy bardzo dużo osób. Indywidualne dojazdy były przecież wtedy czymś całkowicie nieznanym. Chyba, że rowerami z najbliższych miejscowości. Na dodatek w tym samym czasie po sąsiednim torze przejeżdżał ekspres od strony Warszawy. Podobno gdyby jechał kilka (!) sekund później, uderzyłyby w niego demolowane wagony jednostki z Łodzi i katastrofa byłaby wprost niewyobrażalna. Można więc było powiedzieć, że i tak było wiele szczęścia w tym nieszczęściu.

Skoro już wspominam takie przerażające momenty, to trudno nie napisać o jeszcze jednym. Ale byłem już wówczas na studiach, zaś wiadomość, rzecz prosta „na ucho”, przekazał nam któryś z oficerów podczas zajęć wojskowych. Niedaleko Łowicza, od strony Kutna, doszło do wykolejenia pociągu towarowego należącego do armii sowieckiej. Pech chciał, że z rozbitej cysterny zaczęło się ulatniać jakieś chemiczne świństwo (niewykluczone, że był to gaz bojowy). Ewakuowano wówczas kilka wiosek. Na szczęście jednak ofiar podobno nie było. Takie skrywane „epizody” też tworzyły ponurą ówczesną rzeczywistość, o której coraz mniej się pamięta.

Języki obce

Dziś nie trzeba nikogo przekonywać, jak ważna dla człowieka wykształconego, i chcącego mieć coś w życiu do powiedzenia, jest znajomość języków obcych. Na początku lat sześćdziesiątych taką świadomość miał jednak mało kto. W niechęci, a przynajmniej w braku motywacji, do nauki obcych narzeczy utwierdzało nas peerelowskie siermiężne życie. Kraj był wtedy zamknięty dla ludzi niczym klatka dla ptaków, a tylko nieliczni mogli sobie legalnie polatać. Chyba, że ktoś zdecydował się na ucieczkę przez zieloną granicę, co nie było łatwe, bo przecież wokół też były same kraje realnego socjalizmu. A granice między socjalizmem i obrzydzanym stale narodowi przez rządzących kapitalizmem były już bardzo pilnie strzeżone. Zasieki z drutu kolczastego, pomiędzy nimi pas dobrze zaoranej i zabronowanej ziemi, a na dodatek uzbrojeni po zęby strażnicy z psami i bronią gotową do strzału. Cały socjalistyczny „obóz” poniekąd słusznie nazywany był „obozem”, bo generalnie jego mieszkańcy byli pilnowani nie gorzej niż osadzeni w obozach pracy przymusowej. Tyle, że przestrzeni życiowej normalni obywatele mieli nieco więcej, od Tatr do samego morza i od Bugu po Odrę i Nysę. Już młody człowiek zastanawiał się więc często, po jakiego grzyba mu te obce języki, skoro i tak nie będzie miał potem możliwości praktycznego ich wykorzystania. Ale lekcje trzeba było odrabiać. Tak, jak z każdego innego przedmiotu.

W łowickim liceum były wtedy nauczane trzy obce języki: rosyjski i ten był obowiązkowy dla wszystkich oraz do wyboru: niemiecki lub łacina. Na niemieckim nasza klasa była nieco zmniejszona, bo w tym samym czasie kilku kolegów, którzy wybrali łacinę, chodziło na zajęcia z języka starożytnych Rzymian wspólnie z dziewczętami. O łacinie niewiele więc mam do powiedzenia, bo nie myślałem o studiach, na których łacina byłaby potrzebna. Potem okazało się, że nie była to słuszna koncepcja, bo na prawie akurat podstawowa znajomość łacińskiej terminologii była niezbędna i trzeba było chodzić na uzupełniający lektorat.

Niemieckiego, który z założenia miał być językiem naszych przyjaciół z NRD (jakby się czymś różnił od niemieckiego z RFN) nauczała nas pani Bluhm-Kwiatkowska, starsza osoba, wdowa po jednym z zacnych (tak mi się zdaje) obywateli Łowicza, wtedy chyba co najmniej koło sześćdziesiątki. Wykuwanie na pamięć niemieckich odmian czy różnych zawiłości gramatycznych, a nawet słówek, było dla mnie zajęciem potwornie nudnym, któremu oddawałem się z wielką niechęcią. Nie brylowałem więc z niemieckiego nigdy, a raz nawet „Blumka”, jak ją nazywaliśmy, zdaje się, że na koniec klasy dziesiątej, chciała dać mi poprawkę. Przeżyłem wtedy prawdziwe katusze bojąc się reakcji rodziców. Ubłagałem ją jakoś, a nie było to wcale łatwe, by za kilka dni zrobiła mi dodatkowy sprawdzian, na pełną trójkę. – Dobrze wiem, że tak naprawdę to na poprawkę nie zasługujesz – powiedziała mi kiedyś na lekcji – ale jesteś zbyt wielkim leniem, więc chcę cię zmusić, żebyś popracował przez wakacje. Stać cię na dużo więcej – stwierdziła i początkowo nie chciała w ogóle ze mną rozmawiać. Solennie obiecałem, że i tak w wakacje popracuję, ale jeśli nie chce mojej krzywdy, to niech mnie przepyta jeszcze raz. Dzięki Bogu jakoś się w końcu zgodziła, a moi rodzice nigdy się nie dowiedzieli, że taka sytuacja miała miejsce.

Z rosyjskim szło mi łatwiej. Ale też i wymagania nie były chyba zbyt wielkie. Przez cztery lata mieliśmy troje nauczycieli, co na pewno nie sprzyjało tak zwanej efektywności. Ale kto tam wtedy myślał o jakiejś efektywności. Najpierw uczył nas najstarszy nauczyciel w liceum, przemiły pan Głębocki, który nauczał też łaciny. Potem niewiele chyba od niego młodszy pan Witkowski. Obaj już wtedy byli chyba po siedemdziesiątce i myślę, że korzystano z ich usług głównie ze względu na olbrzymi deficyt nauczycieli obcych języków. Później rosyjski miała z nami pani Reznerowa, już z PRL-wskim wykształceniem, żona nauczyciela chemii. Znajomość rosyjskiego u obu starszych panów brała się natomiast jeszcze z okresu zaborów. Pan Witkowski wspominał czasem swoje studia w Kijowie, a kiedyś opowiedział nam naprawdę wesołą historię.

W dziewiątej klasie (czyli drugiej licealnej) rosyjskiego uczył nas profesor Stanisław Witkowski. Dobroduszny, trochę otyły pan po sześćdziesiątce. Pochodził ze szlacheckiej rodziny z Podola i czasem robił przerwy w lekcjach opowiadając dykteryjki z czasów młodości. Jednej nie sposób było zapomnieć. – Miałem kiedyś – opowiadał któregoś razu - a działo się to w moich czasach studenckich, niezwykłą przygodę. Jechałem do domu na Święta Wielkanocne, a po przyjeździe z Kijowa trzeba było przejść ze stacji kolejowej jakieś trzy – cztery kilometry. Na sporym odcinku droga wiodła przez las. I kiedy tak zmierzałem od pociągu do dworu moich rodziców trzymając w jednym ręku kuferek, a w drugim laskę z metalowym okuciem, przytrafiła mi się rzecz niezwykła. Był już dość późny wieczór, chyba nawet dochodziła północ. I oto nagle, naprzeciw mnie, zza drzew, zaczęła wyłaniać się jakaś postać, cała na biało. Idzie tak w moją stronę wydając z siebie jakieś „Uuuuu! Uuuuu!”. Nie powiem, ze strachu oblał mnie pot. Gdy zza białego prześcieradła wyciągała w moją stronę ręce, machnąłem - chyba bardziej odruchowo niż z premedytacją - w stronę tego „ducha” laską. Usłyszałem przeraźliwy pisk i „duch” natychmiast zaczął uciekać. Podczas wielkanocnej rezurekcji dostrzegłem u jednej z dworskich dziewek potężną, świeżą szramę na policzku. Nie miałem wątpliwości, że naznaczyła ją moja laseczka.

Pan Witkowski uczył nas rosyjskiego tylko przez rok. Niestety. Przypuszczam, że za samo „pochodzenie” nie miał u dyrekcji liceum zbyt wysokich notowań. Przez ostatnie dwa lata rosyjski miała z nami o połowę młodsza Zofia Reznerowa, której mąż - Ireneusz był nauczycielem chemii. Z nauk pani Reznerowej za wiele, prawdę powiedziawszy, nie pamiętam. Pewnie była to zwykła sztampa. Odtąd dotąd. Czytać, pisać, nauczyć się wierszyka na pamięć, na następnej lekcji będę przepytywać. O wiele ciekawsze były lekcje z jej mężem, choć chemia nie była akurat moim ulubionym przedmiotem. Często jednak na tych lekcjach coś się działo. Sprzyjał temu gabinet chemiczny, na drugim piętrze, wyposażony w oszkloną gablotę służącą do rozmaitych eksperymentów i doświadczeń. Z owej gabloty prowadził do góry wyciąg, który miał odprowadzać powstające podczas doświadczeń rozmaite szkodliwe substancje. Rura wyciągu kończyła się na szkolnym strychu. Teoretycznie nie używanym. Ale tylko teoretycznie, bo w maturalnej klasie było nas kilku, którzy postanowili ze strychu korzystać na dużych przerwach.



Pauzy pełne atrakcji

Byłem (niestety) w grupie, która już paliła papierosy. Niektórzy, jak Andrzej Zakrzewski, właściwie nałogowo. Większość bardziej dla fasonu. Każdego dnia należało wypalić choćby jednego papieroska, a najlepiej nadawała się do tego duża przerwa, między trzecią i czwartą lekcją, która trwała aż dwadzieścia minut. Jedni, po zjedzeniu kanapki, snuli się w tym czasie po korytarzach, właściwie bez celu. Byli tacy, którzy podczas tej dużej pauzy wskakiwali na rowery dojeżdżających z pobliskich wiosek kolegów i robili sobie krótkie przejażdżki. Celował w tym Leszek, który namawiał czasem do wspólnych wypraw swojego przyjaciela, Wojtka (proszę wybaczyć, ale nazwisk w tym przypadku nie będę używał). Wojtek był mało sprawny ruchowo, otyły i za Leszkiem nigdy nie mógł nadążyć. Na dodatek Leszek często wcisnął Wojtkowi jakiegoś grata, w którym przy nieumiejętnej jeździe co chwila spadał łańcuch. Bywało więc, że w drodze powrotnej Leszek odjeżdżał koledze meldując się w klasie przed dzwonkiem, a zasapany, umorusany od zakładania łańcucha i ocierania spoconej twarzy Wojtek zjawiał się na lekcji po kilkunastu minutach. Oczywiście przy salwie śmiechu. Moja „nikotynowa” grupa udawała się na dużej przerwie na papieroska właśnie na strych, co nie było takie trudne, bo prowadząca nań metalowa drabina ustawiona była w męskiej toalecie, obok naszej klasy. Wprawdzie na klapie wisiała kłódka, ale i na to znaleźliśmy sposób. I być może do samej matury nikt z nauczycieli o tym by nie wiedział, gdyby nie bezczelność jednego z kolegów.

W maturalnej klasie na dużych przerwach kilku z nas wchodziło po drabinie umieszczonej w przedsionku męskiej toalety, obok naszej klasowej sali lekcyjnej, na strych, na papieroska. Strych w niektórych miejscach miał ściany działowe, a ponieważ całość była nie oświetlona, więc w zakamarkach panowała całkowita niemal ciemność. Trzeba było bardzo uważać i przemieszczać się chyłkiem. Jeśli człowiek na chwilę się zagapił mógł przecież wyrżnąć głową o żelbetowe elementy dachowej więźby. Miejsce wydawało się jednak całkowicie bezpieczne, bo doszliśmy do wniosku, że gdzie jak gdzie, ale na strychu nikt nas przecież szukał nie będzie. Jednak do czasu. A wszystko dlatego, że jednemu z nas, Andrzejowi Zakrzewskiemu przyszedł do głowy zupełnie zwariowany pomysł. Andrzej zaczął wrzucać niedopałki do rury wyciągu prowadzącego z gabinetu chemicznego, a kończącej się na strychu właśnie, choć próbowaliśmy oponować i tłumaczyliśmy mu, że to całkowita głupota, która za chwilę pozbawi nas tej oazy spokoju. Nic więc dziwnego, że nauczyciel chemii, pan Ireneusz Rezner, jak tylko zobaczył pety w zamkniętej na kłódkę przeszklonej szafie służącej do doświadczeń, doszedł do prostego wniosku, że mogły się one tam znaleźć tylko drogą „odgórną” czyli ze strychu. Była to zbyt bezczelna prowokacja, by mogła ujść nam na sucho. Oczywiście za każdym razem, gdy wchodziliśmy na strych lub z niego schodziliśmy, prosiliśmy któregoś z kolegów o obserwację i informację, czy aby nie zbliża się któryś z belfrów. Aż wreszcie musiało się stać to, co się stało, a najbardziej ucierpiał główny prowokator czyli Andrzej. Któregoś razu, gdy dzwonek na lekcję już wybrzmiał, a profesor Rezner poszedł w stronę pokoju nauczycielskiego, nasza grupka wyłaniając się z ciemności zaczęła schodzić po drabinie do toalety. Andrzej zaś tak energicznie rzucił się w ciemnym pomieszczeniu w stronę drabiny, że uderzył głową o jakiś betonowy element. Zalał się krwią, której ślady pozostały między innymi na drabinie, i natychmiast poszliśmy z nim do szkolnego lekarza, doktora Sierakowskiego. Ten wezwał karetkę i Andrzejowi założyli w szpitalu kilkanaście szwów. Podczas nieuchronnych w tej sytuacji przesłuchań przed najwyższą szkolną władzą czyli dyrektorem Oleśkiewiczem wykazał się jednak pełną lojalnością wobec kolegów i żadnego z nas nie sypnął, choć próbowano wywierać na nim rozmaite naciski. – Byłem sam – twardo obstawał przy swoim - i nic mi nie wiadomo, by poza mną na strych chodził ktoś inny. Przypuszczam, że gdyby nas sypnął, to pewnie nasłuchałbym się od naszego wychowawcy, pana Stanisława Mroza, że pięknie nawiązałem do wyczynów sprzed dziesięciu lat mojego stryjecznego brata Zbyszka. Nie mówiąc o innych konsekwencjach. W każdym razie wycieczki na strych w tym momencie się skończyły. Choćby i dlatego, że założono nową, solidniejszą kłódkę, której nie chcieliśmy już forsować.

Sukces na ślizgawce

W maturalnej klasie (był to rok szkolny 1964/65) miało miejsce wiele niezwykle ciekawych, intrygujących i bardzo dla mnie przyjemnych zdarzeń, a niektóre z nich mają konsekwencje można powiedzieć dożywotnie. Choćby to, że w karnawale, na szkolnej zabawie, którą wtedy nazywano „choinką” nawiązałem znajomość z panną Marysią Kotecką z dziewiątej „ce”, która bardzo mi się podobała i szybko się w niej zakochałem, a która pięć lat później została moją żoną. Albo to, że znalazłem się w trzyosobowej drużynie, która reprezentowała szkołę w olimpiadzie wiedzy o Polsce i świecie współczesnym. Sukcesy w tej olimpiadzie dodały mi wiary we własne siły do tego stopnia, że bez najmniejszych kompleksów pojechałem na początku lipca zdawać egzaminy wstępne na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Lub to, że na lodowisku Pelikana (tu, gdzie teraz jest hala sportowa) wygrałem mistrzostwa powiatu łowickiego szkół średnich w jeździe na łyżwach, co nie tylko dla mnie, ale i wszystkich wokół było całkowitym zaskoczeniem. Świadomie zrezygnowałem tylko z możliwego sukcesu w jedynym podczas moich czasów licealnych szkolnym konkursie piosenkarskim „Mikrofon dla wszystkich”.

W latach sześćdziesiątych zimy regularnie bywały śnieżne i mroźne, więc bywały też problemy. Najpierw z porannym dotarciem na dworzec kolejowy w Bednarach, bo przy tęgim mrozie i zaspach jazda rowerem była czasem niemożliwa. Zdarzało się więc, że do stacji drałowaliśmy per pedes. Ale trudności miała przede wszystkim kolej. Bywało, że trzeba było czekać godzinę albo i dłużej na pociąg z Warszawy do Łowicza. Na dokładkę zamarzały kolejowe telefony i nie było jakiejkolwiek informacji. Wyglądaliśmy więc co chwilę, czy pociąg nie nadjeżdża, żeby go nie przegapić. Czasem przykładaliśmy uszy do szyn, ale trzeba było robić to bardzo ostrożnie, przez czapkę lub szalik, bo przy tęgim mrozie kawałek ucha mógł zostać na szynie na dłużej. To oczywiście równało się spóźnieniom do szkoły, ale takie problemy mieli wszyscy dojeżdżający. Z niecierpliwością czekaliśmy więc na komunikat o odwołaniu szkolnych zajęć na jakiś czas. I w ekstremalnych przypadkach szkołę zamykano, co dawało nam dodatkowe zimowe ferie. Bo w tamtych latach zimowych wakacji w obecnym wydaniu po prostu nie było. Tak, jak nie było wolnych sobót. Obowiązywała jedynie przerwa świąteczno-noworoczna, która zaczynała się dzień przed Wigilią, a kończyła szóstego stycznia, w Trzech Króli, wówczas jeszcze oficjalnym dniu świątecznym. Takie wymuszone zimowe ferie były oczywiście okazją do tego, by szlifować jazdę na łyżwach i grę w hokeja, bo w tym akurat mróz nam nie przeszkadzał. Któregoś razu, chyba już w klasie maturalnej, umówiliśmy się w niedzielę na mecz hokejowy z chłopakami z Łowicza. Przyjechali pewni swego, ale rychło okazało się, że przewagę mieli wyłącznie w sprzęcie. Daliśmy im niezłego łupnia, a ponieważ w łowickim zespole byli też koledzy z klasy, w poniedziałek unikali tematu, jak ognia. Rzecz jasna był to hokej w podwórkowym wydaniu, na zamarzniętym stawie, choć bramki mieliśmy regulaminowo wymiarowe. Tyle, że nie było żadnych band ani kolorowych linii, a przepisy gry bardziej przypominały piłkę niż hokej.

Te łyżwiarskie treningi sprawiły, że moja forma i umiejętności były już całkiem niezłe. Gdy więc zimą 1965 roku, na kilka miesięcy przed maturą, na lodowisku przy Łódzkiej zorganizowano mistrzostwa powiatu łowickiego szkół średnich w jeździe szybkiej na lodzie (na łyżwach hokejowych oczywiście) poprosiłem profesora Mroza, by mnie zgłosił. Zdziwił się mocno, bo nie przypuszczał, że potrafię jeździć na łyżwach, ale jego zdziwienie było jeszcze większe, gdy te mistrzostwa wygrałem. Największym osiągnięciem było pokonanie uczniów z Głowna (wówczas Głowno było w powiecie łowickim), gdzie podobno regularnie trenowano. Miałem w tym sporo szczęścia, bo… nie zdążyłem naostrzyć łyżew. W dniu zawodów przyszła zaś odwilż, lód zrobił się miękki i tępe łyżwy okazały się moim atutem. W nagrodę miałem (wspólnie z drugim zawodnikiem, właśnie z Głowna) pojechać na mistrzostwa województwa do Tomaszowa Mazowieckiego. Ale kilka dni wcześniej zmógł mnie jakiś wirus, musiałem swoje odleżeć w łóżku, a pan Mróz nie chciał nawet słyszeć o moim wyjeździe, choć ja się na ten wyjazd bardzo rwałem. I w ten właśnie sposób skończyła się moja łyżwiarska kariera, choć oczywiście zawsze miałem hokejówki, a od czasu do czasu nawet je zakładałem. Najpierw, gdy podrósł syn i starałem się go nauczyć jazdy na łyżwach. Potem miałem strasznie długą przerwę, ale zeszłej zimy okazało się, że umiejętności po ponad czterdziestu latach troszkę zostało. Od czasu do czasu chodzę więc teraz na lodowisko na Ursynowie próbując nauczyć jazdy na łyżwach swojego ośmioletniego wnuczka. Nie mogę być do końca pewien, ale chyba bywam najstarszym łyżwiarzem (i chyba niestety najcięższym) na tych ursynowskich ślizgawkach.

Halo, tu Tokio!

Wszystko, co wydarzyło się w pierwszych trzech latach mojego licealnego życiorysu całkowicie bledło wobec tego, co dane było mi przeżyć w klasie maturalnej. Rok szkolny zaczął się zaś od nasłuchiwania meldunków z igrzysk olimpijskich w Tokio. Dziewięć godzin różnicy w czasie sprawiało, że najciekawsze wydarzenia działy się wtedy, kiedy byliśmy w szkole. I choć program gonił, to nauczyciele pozwalali często robić małe przerwy w lekcjach, żeby włączyć tranzystorowe radio i posłuchać najciekawszych transmisji. Zapewne sami byli ciekawi igrzysk. A działo się przecież tak dużo. Najbardziej byliśmy dumni z rewelacyjnych osiągnięć Ewy Kłobukowskiej i Ireny Kirszenstein (teraz Szewińskiej), które były niemal naszymi rówieśniczkami. Starsze od nas raptem o rok. A już takie sławne. Zazdrościliśmy ich bardzo tej wielkiej sportowej przygody. I wyjazdu do tak egzotycznego kraju, jak Japonia. Choć jeden z moich kolegów, który chodził do technikum, a dojeżdżał do Łowicza tym samym pociągiem, bodaj z Leonowa, miał wielką szansę pojechać do Tokio na igrzyska olimpijskie, co w tamtym czasie byłoby lokalną sensacją wielkiego kalibru. Od jakiegoś czasu korespondował z młodą Japonką z Tokio, która – podobnie jak on – uczyła się angielskiego. Gdy kilka miesięcy przed igrzyskami pokazał nam w pociągu niezwykłą przesyłkę, jaką od niej otrzymał, patrzyliśmy na niego i wielką kopertę z plikiem dokumentów z zazdrością i niedowierzaniem. Korespondencyjna koleżanka z Tokio przysłała mu zaproszenie do Japonii na czas igrzysk i deklarację, że jej rodzina pokrywa wszelkie koszty z przelotem i pobytem. Gwarantuje też bilety na niektóre olimpijskie zawody. Ma tylko odpowiedzieć pozytywnie i określić termin podróży. On ma sobie załatwić paszport i udać się do japońskiej ambasady w Warszawie po wizę. Choć gwoli prawdy z tym paszportem nie byłoby nic pewnego, bo młodym chłopakom, przed wojskiem, podobno paszportów odmawiano. Podobno – bo tak naprawdę to nie znaliśmy nikogo, kto by o paszport się ubiegał. Wyjazdy za granicę, nawet tę najbliższą, w tamtym czasie należały do niezwykłej rzadkości. Przez kilka dni była to więc prawdziwa sensacja i główny temat naszych rozmów w drodze do szkoły. W końcu ów (nie)szczęśliwiec odpisał Japonce, że „sorry”, ale pojechać nie może. Nie zgodzili się na ten wyjazd jego rodzice.

Przeżywaliśmy więc wydarzenia w Tokio przy radioodbiornikach, bo w telewizji pokazywano fragmenty zawodów z jedno- czy nawet dwudniowym opóźnieniem z taśm, które samolotami przysyłano do Europy. Zresztą mało kto miał wtedy telewizor. A w radiu można było wszystkiego dowiedzieć się „na żywo”. Jak lekcje się skończyły, a w Tokio zawody jeszcze trwały, korzystałem z zaproszenia Edka Gorzkowskiego i Tadka Rutkowskiego, którzy pochodzili z okolic Kiernozi, a mieszkali na stancji u jakiejś starszej pani naprzeciwko liceum. Razem wpadaliśmy przy kołchoźniku w euforię, gdy nasi bokserzy w finałach seryjnie tłukli Ruskich i zdobywali złote medale. Po kolei Grudzień, Kulej i Kasprzyk. I co piętnaście minut grano Mazurka Dąbrowskiego. Chyba właśnie wtedy bardzo pragnąłem zostać sportowym radiowym komentatorem. Żeby opowiadać o tym, czego „Państwo nie widzą”, a ja będę mógł oglądać. I co mnie tak bardzo fascynowało. Tyle, że to marzenie wydawało mi się całkowicie nierealne. Bajką o Kopciuszku, która musi pozostać bajką. Bo iluż było wtedy w Polsce sportowych komentatorów? Najwyżej kilkunastu. I to łącznie w radiu i telewizji. A już pojechać kiedyś na igrzyska olimpijskie… To też zdawało się marzeniem ściętej głowy (modne wtedy określenie na coś całkowicie nierealnego).

„Olimpijskie” sukcesy

Ja też miałem wkrótce mieć swoją „olimpiadę”. Olimpiadę Wiedzy o Polsce i Świecie Współczesnym. Z oczywistym politycznym podtekstem. Ale nikt z nas w ten sposób wówczas tego nie odbierał. Dla nas była to chęć zabłyśnięcia na arenie znacznie szerszej niż ograniczał ją prostokąt murów łowickiego liceum. Tym bardziej, że w dwóch poprzednich latach nasi starsi koledzy byli rewelacją owej Olimpiady. Wówczas jedynej tego typu dla uczniów. Dochodzili do ścisłego ogólnopolskiego finału z udziałem trzech najlepszych szkolnych drużyn, a finał, który był swoistym teleturniejem, transmitowany był w telewizji. Jak dobrze pamiętam raz byli na drugim, a raz na trzecim miejscu. To była prawdziwa sensacja. Rok od nas starsi Bogdan Wiesiołek czy Tomek Grotowski byli niekwestionowanymi szkolnymi bohaterami. Teraz my stawaliśmy przed podobną szansą. Ale najpierw trzeba było zakwalifikować się do szkolnej reprezentacji.

Wszystko, co działo się we współczesnym świecie interesowało mnie nad wyraz, więc nic dziwnego, że moim ulubionym przedmiotem w maturalnej klasie, obok geografii i historii, stały się Wiadomości o Polsce i Świecie Współczesnym. Prowadził je, podobnie jak historię, sam dyrektor liceum, Julian Oleśkiewicz. Oleśkiewicz był – jak to się za komuny mawiało „na bazie i po linii”. Zresztą: gdyby było inaczej, nie miałby najmniejszych szans być dyrektorem. Tyle, że nawet na nasz uczniowski, czasem naiwny, ogląd był zdecydowanie zanadto nadgorliwy. Doświadczałem tego na własnej skórze. Bardzo przeszkadzało mu to, że mój ojciec był organistą. I właśnie on, i tylko on, od czasu do czasu mi to wypominał. – Ty, synu kościelnego! – syknął kiedyś, co zapamiętałem na długo, a co wtedy mocno mnie skonfudowało. Zdążyłem jednak wykrztusić: - Panie dyrektorze, pan się myli. Mój ojciec jest organistą. – Wszystko jedno! – usłyszałem. Bo nie wykluczone, że dla niego to było wszystko jedno.

Gdy zbliżały się rejonowe eliminacje VI Olimpiady Wiedzy o Polsce i Świecie Współczesnym, Oleśkiewicz musiał wyznaczyć trójkę uczniów, którzy mieli tworzyć reprezentację naszego liceum. Bo rywalizacja w owej „Olimpiadzie” odbywała się drużynowo. W czasach siermiężnej komuny stawiano na kolektywy, a nie indywidualistów. Byłem z tego przedmiotu najlepszy w klasie, a mimo to ciągle nie miałem pewności, czy znajdę się w zespole. Oczywiście bardzo mi na tym zależało, ale Oleśkiewicz co i rusz dawał do zrozumienia, że moja pozycja nie jest pewna. Kiedyś zrobił mi decydujący sprawdzian, przed całą klasą, i zdaje się, że nie zagiął mnie na niczym, choć wyraźnie bardzo chciał. Miał za to dwóch pewniaków, Andrzeja Rybusa i Kazika Szczepanika. Pozycja Andrzeja była niepodważalna, a Oleśkiewicz traktował go ze stosowną atencją. Jego ojciec był powiatowym komendantem MO i członkiem egzekutywy Komitetu Powiatowego PZPR, ale niezależnie od tego Andrzej był dobrym uczniem. Kazik zre

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Elżbieta - niezalogowany 2024-07-19 10:51:38

    Bardzo ciekawe wspomnienia. Czy za Twoich czasów uczyli w Liceum Reznerowie i czy ktoś pamięta ich imiona?

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Lowicz24.eu




Reklama
Wróć do