
W tym tygodniu na portalu lowicz24.eu druga część opowieści z sierpnia 1968, a więc sprzed (już) 46 lat, z obozu wojskowego studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Wspomnień w wersji mocno skróconej, bowiem dokładne opisanie tamtych dni wymagałoby chyba napisania książki (co też jest niewykluczone).
Czas był wyjątkowy. Kilka miesięcy wcześniej uczelniami w całej Polsce wstrząsnęły tak zwane wydarzenia marcowe, które szczególne nasilenie i wagę miały właśnie na UW. Na wojskowym obozie w Morągu z założenia mieliśmy więc „dostać w d…”, żeby nam wybić z głowy wolnościowe i liberalne pomysły. Jednocześnie międzynarodowa sytuacja polityczna była mocno niepewna, a to za sprawą Czechosłowacji, gdzie zlikwidowano cenzurę i gdzie wreszcie wielu dziennikarzy (nie mówiąc o „zwykłych” ludziach) mogło mówić i pisać to, co leżało im na wątrobie, a nie tylko to, co życzyli sobie komunistyczni dyktatorzy.
Podczas pobytu w jednostce mieliśmy mieć przysięgę, której w tamtych czasach starano się nadać szczególną rangę. Nasz dzień przysięgi wyznaczono na niedzielę, 18 sierpnia, a przylot wicepremiera Piotra Jaroszewicza sprawił, że kadra oficerska już kilka dni wcześniej chodziła wyjątkowo podniecona. Naszym wodzom najbardziej zależało na defiladzie, którą mieliśmy odbyć tuż po przysiędze. Wymyślono, że zanim przejdziemy przed trybuną honorową, obejdziemy położony obok budynek stołówki, zaś ci, którzy w marszu nie prezentowali się zbyt efektownie, skryją się za stołówką. Wśród nich byli Lech i Jarosław Kaczyńscy, którzy studentami byli niezwykle zdolnymi, ale do marszów paradnych nie nadawali się za grosz („Prawa nóżka – lewa rączka” było zbyt trudne do opanowania). Więc Kaczyńscy nie defilowali przed Jaroszewiczem, któremu uciekła niepowtarzalna okazja obejrzenia przeszłych prezydenta i premiera w wypłowiałych mundurkach.
Pozostali stukali butami o wojskowy asfalt wyjątkowo zgodnie i rytmicznie, co spotkało się z uznaniem Jaroszewicza, a nagrodą dla nas były przepustki do miasta na popołudnie. Wszystkie trzy bary, jakimi dysponował Morąg, zostały opanowane przez studenckie wojsko, a po dwóch, może trzech godzinach w całym mieście zabrakło nie tylko piwa, ale i mocniejszych trunków. Kto się jednak pospieszył i nie żałował sobie, miał problem z powrotem na własnych nogach. Tych wydelegowani żołnierze służby zasadniczej zbierali po mieście i wojskowym transportem zwozili do jednostki. Przy przekraczaniu bramy podchmieleni czy zwyczajni pijani studenci musieli wysłuchać reprymendy młodego oficera dyżurnego, który miał wielkie zadatki na komunistycznego, betonowego zakapiora. A właściwie już nim był. Tomek Gruszecki, późniejszy minister w rządzie Jana Olszewskiego, po dyskusji z owym oficerem i stwierdzeniu, że to wszystko, co ten mówi, ma głęboko w dupie, wylądował nawet na noc w areszcie. Żołnierze, którzy pełnili tej nocy wartę w jednostkowej kozie, opowiadali potem, jak Tomek nie dawał im spokoju, waląc co kilkadziesiąt minut w metalowe drzwi i wykrzykując: Wy chyba nie wiecie, kim jest mój wujek! Więc chłopcy zgadywali. - Pułkownikiem? - Generałem? - Ministrem? I za każdym razem słyszeli: - Nie zgadliście, zamykać. Wreszcie, gdy słońce na dobre świeciło już na horyzoncie, usłyszeli: - Zapamiętajcie sobie dobrze. Mój wujek jest emerytem!
Ten kabaret wymieszany z groteską skończył się jednak trzy dni później. W środę, 21 sierpnia, nad ranem obudziły nas syreny i krzyki: - Alarm! Alarm! Byliśmy przekonani, że to alarm w ramach ćwiczeń, który nam zapowiadano. Po wskoczeniu w mundurek, onuce i buty, po pobraniu z magazynku broni, masek przeciwgazowych i hełmów i po wybiegnięciu na plac alarmowy, usłyszeliśmy wydobywający się zza chmur, skowyt dobywający się z silników dziesiątków lecących nad nami od Kaliningradu samolotów. Wojska Układu Warszawskiego, choć w niepełnym składzie, bo bez Rumunii, za to z Ludowym Wojskiem Polskim, od kilku miesięcy dowodzonym przez Wojciecha Jaruzelskiego i armiami NRD, Bułgarii i Węgier pod oczywistym przywództwem sowieckiej Armii Czerwonej najeżdżały na Czechosłowację, a o tym „przyjściu z bratnią pomocą” poinformował nas podczas owej zbiórki dowódca jednostki. Nikt z nas nie mógł być pewien, jak potoczą się losy Europy, bo sowieckie betonowe przywództwo zdolne było do wszystkiego. Żarty się więc skończyły, choć kilku miejscowych zupaków, prawdziwych kretynów-sadystów w mundurach, nadal się nad nami wyżywało.
Na głównym placu w jednostce ustawiono samochody z nagłośnieniem, a od rana do wieczora z głośników płynęła czeska muzyka i czeska mowa. Jedyną korzyścią było więc posłuchanie gwiazd czeskiej piosenki: Heleny Vondraczkowej czy Karela Gotta. Kompanię najlepiej wyszkolonych żołnierzy z czynnej służby przygotowywano w ten sposób psychologicznie do wyjazdu w tzw. drugim rzucie do Czechosłowacji. Dwa dni później żegnał ich dowódca jednostki. Facet ważący chyba ze sto czterdzieści kilo, z czerwoną twarzą od zimnych zakąsek, ale wyjątkowo (jak na oficera LWP) rozumny i inteligentny, nie wstydził się łez.
Nikt nie wiedział, co z tymi chłopakami za kilka dni może się stać. Tuż przed granicą zawrócono ich jednak i po kolejnych dwóch dniach wrócili do jednostki. A w Czechosłowacji, nowe, posłuszne Moskwie władze, wprowadziły pełny zamordyzm. O czym warto pamiętać i dzisiaj, bo choć Europa jest wprawdzie zupełnie inna, to moskiewskie imperialistyczne ciągoty znów dają o sobie znać.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie