Reklama

Wyspa Kuba jak wulkan gorąca

05/10/2014 03:38

Ostatni mój felieton nieco się na portalu przeleżał, ale za chwilę się z tej opieszałości, nie całkowicie przeze mnie zawinionej, wytłumaczę. W Kanadzie, gdzie jestem od ponad czterech tygodni, można było bowiem w promocyjnej cenie kupić wyjazd na Kubę z pobytem „all inclusive” w jednoosobowym pokoju w miarę przyzwoitego hotelu za cenę mniej więcej pięciokrotnie niższą niż w Polsce.

Ostatni mój felieton nieco się na portalu przeleżał, ale za chwilę się z tej opieszałości, nie całkowicie przeze mnie zawinionej, wytłumaczę. W Kanadzie, gdzie jestem od ponad czterech tygodni, można było bowiem w promocyjnej cenie kupić wyjazd na Kubę z pobytem „all inclusive” w jednoosobowym pokoju w miarę przyzwoitego hotelu za cenę mniej więcej pięciokrotnie niższą niż w Polsce. Więc trudno było nie skorzystać z okazji popływania w cieplutkim oceanie, ale przede wszystkim obejrzenia „dokonań” komunizmu po przeszło pięćdziesięciu latach dyktatury Fidela Castro i jego brata oraz ich najbliższych towarzyszy broni. Tym bardziej, że hotel oddalony był od Hawany ledwie o 20 kilometrów, a dwa razy dziennie hotelowych gości woził do stolicy klimatyzowany autobus. Klimatyzacja to w tropikach podstawa, ale w przypadku Kuby ten wynalazek dostępny jest tylko turystom i sferom rządowym. Bez tego w codziennym upale znacznie przekraczającym 30 stopni, na dodatek dużej wilgotności, byłoby bardzo ciężko. O nawiązaniu łączności mailowej z hotelu można właściwie tylko pomarzyć, o coś takiego, jak wi-fi, nawet nie wypada pytać (więc swojego laptopa nawet nie zabierałem), a na dwóch hotelowych komputerach dostępnych dla gości za prawie 10 dolarów na godzinę, można głównie się pobawić. Dostęp do Internetu, na dodatek niezwykle powolnego, ma ponoć tylko dwa procent ludności. W piątek wieczorem, trzeciego października, wróciłem jednak do Toronto czyli rozwiniętej cywilizacji i z nawiązaniem mailowej łączności nie mam już problemu.

Po ponad półwiekowym panowaniu komunistów kraj z ponad dziesięciomilionową ludnością przedstawia jednak obraz niemal tragiczny. Choć ponoć komunistyczna władza coś próbuje robić, by sytuację polepszyć. Wiejskiej ludności umożliwiono ponoć zagospodarowywanie niewielkich działek. Jednak już sam stukilometrowy przejazd z lotniska Varadero do hotelu nie mógł być budujący, bowiem za oknami widać było wyłącznie nieużytki. W kilku miejscach wychudzone krowy, w jednym niewielką plantację bananów. I totalnie zrujnowane domy z powybijanymi szybami w oknach. Czasem smutnych ludzi czekających przy drogach na „okazję”.

Czarnego obrazu dopełnia jednak dopiero spacerowanie po Hawanie. Szczególnie starej jej części, gdzie można spotkać piękne niegdyś kamienice w znakomitej większości doprowadzone do totalnej ruiny. Zdecydowana większość budynków tak się zresztą prezentuje. Ulice też są w fatalnym stanie, a po nich poruszają się z wielkim trudem niezwykle archaiczne samochody ze sporą ilością amerykańskich krążowników szos z lat pięćdziesiątych. Tych, które po opanowaniu miasta przez oddziały Fidela Castro na początku 1959 roku, zostawili uciekający stąd Amerykanie. Do tego dochodzą nieco młodsze, bo z lat siedemdziesiątych, sowieckie żiguli i łady. Gdzieniegdzie trafi się polski duży albo mały fiat. Są też – przyznać trzeba – nowe samochody chińskiej produkcji „Geele” i nieco „koreańczyków”: hyundai’a i kia w wersjach produkowanych na Amerykę Łacińską. Całość dopełniają setki rowerowych ryksz i nieco konnych dorożek.

Ludzie, mimo wielkiej biedy, są jednak przyjaźnie do przybyszów nastawieni. Nie należy też mieć obaw o bezpieczeństwo, jak to bywa w niektórych innych krajach Ameryki Południowej czy Środkowej. Miałem okazję złożyć „wizytę” jednej z rodzin. Choć, jak się zorientowałem, były to dwie rodziny. Liczące łącznie siedem osób. Mieszkające w jednym pokoiku, na oko mającym nie więcej niż dziesięć metrów kwadratowych, z dwoma lodówkami, dwoma kanapami i jednym niewielkim stolikiem. I malutką wnęką kuchenną z dwupalnikową, elektryczną kuchenką. „Na szczęście” mieszkanko było na ostatnim (trzecim) piętrze starej, ale jak wszystkie, nieprawdopodobnie zaniedbanej kamienicy, więc pomysłowi lokatorzy wybili dziurę w poddaszu. Po żelaznej, zardzewiałej drabinie można było wyjść na dach, gdzie część rodziny urządziła sobie sypialnię. Materace ułożono na prowizorycznej podłodze, a ową część sypialną przykryto prowizorycznym dachem z kawałków blachy. Niezwykle ważnym, bo przecież pora deszczowa (i burzowa) potrafi tu być dokuczliwa.

Sklepy na Kubie co nieco przypominają nasze ze stanu wojennego, kiedy wiele podstawowych towarów mieliśmy na kartki. Wyżywienie Kubańczyków oparte jest na systemie przydziałów. Każdy ma swoją, określoną przez władze, porcję pieczywa, oleju czy ryżu. O ziemniakach można zapomnieć, bo te (produkowane tu w minimalnych ilościach) przeznaczone są tylko dla rządzącej elity i hoteli obsługujących zagranicznych turystów. Za konsumpcję ziemniaków „zwykli” Kubańczycy mogą trafić nawet do więzienia. Mięso jest wielkim rarytasem. Zarobki, w przeliczeniu na waluty obce, jak w gomułkowskiej Polsce. W granicach 20 – 30 dolarów miesięcznie.

Kilka takich dni na Kubie musi chyba każdemu dać wiele do myślenia. I do złożenia podziękowań Opatrzności za to, że my od ponad ćwierćwiecza nie musimy umacniać systemu nazywanego niegdyś przez apologetów socjalizmu „systemem społecznej sprawiedliwości”.

PS. Tytuł nawiązuje do wielkiego przeboju Janusza Gniatkowskiego z lat pięćdziesiątych. Rzecz jednak w tym, że Gniatkowski zachwycał się Kubą jeszcze stanowczo przedrewolucyjną. A po tej pozostały już tylko odległe wspomnienia.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Lowicz24.eu




Reklama
Wróć do